Servaas Storm jest holenderskim ekonomistą. Pracuje na Uniwersytecie Erazma w Rotterdamie. Jest ekspertem w dziedzinie badania procesów inflacyjnych, produktywności i wpływu transformacji energetycznej na ekonomię.
Wielu Polaków myśli, że problem z inflacją mamy tylko u nas. Prawda to?
Oczywiście, że nie. Spójrzmy na strefę euro. W październiku w Niemczech inflacja była na poziomie 4,5 proc. I to było najwięcej od 28 lat. W Holandii było 3,5 proc. Czyli najwięcej od 20 lat. W Belgii 5,4 proc. W Luksemburgu 5,3 proc. Kraje bałtyckie to 6-7 proc. Mogę wymieniać dalej.
Nie trzeba. Bardziej mnie interesuje pytanie, skąd ten wzrost inflacji?
To akurat nie jest żadną tajemnicą. Ta inflacja, którą teraz widzimy, bierze się z dwóch powodów. Pierwszy to przytkanie się globalnych łańcuchów dostaw po pandemii covid-19. Drugim powodem jest wzrost cen energii.
Polski prezes banku centralnego mówi to po każdym posiedzeniu RPP. Ale spora część mediów, polityków i obserwatorów nie chce tego słuchać. Ich zdaniem inflacja to kara za nieodpowiedzialną politykę fiskalną naszego rządu, wzrost długu publicznego, rozdawnictwo, nadmierny wzrost płac. Domagają się podwyżek stóp procentowych. Twierdzą, że trzeba lać na inflacyjny pożar strumień wody ze strażackiego węża.
Są w błędzie. Podwyżki stóp procentowych faktycznie działają jak lanie wody na ognisko. Tylko, że w tym wypadku ogniskiem nie jest inflacja, ale koniunktura gospodarcza. Nie od razu, ale w końcu podwyżki stóp je zagaszą. Stanie się tak dlatego, że wyższe stopy procentowe podetną popyt. A to popyt jest tym, co napędza życie ekonomiczne. Jeśli ludzie nie mają pieniędzy, to ich nie wydają. Jeśli nie wydają, to producenci nie mają komu sprzedawać swoich towarów i usług. Więc w konsekwencji ich nie tworzą. Wyższe stopy to przepis na stagnację. Albo jeszcze gorzej.
No, ale inflacja w końcu spadnie.
Właśnie nie spadnie. Już mówiłem, że jej przyczyny leżą dziś po stronie podaży - zapchały się globalne łańcuchy dostaw i podrożała energia. W samej strefie euro energia podrożała w październiku o 23 proc. Takiej inflacji podwyżkami stóp się nie zbije. Przeciwnie. Podwyżka pogorszy sytuację, bo inflacja nie spadnie. A przyduszona gospodarka odbije się na poziomie płac, podwyższy bezrobocie, podroży kredyt.
A jeśli obecna inflacja ma jednak także przyczyny popytowe? To znaczy płace rosną za szybko i wpadamy w spiralę cenowo-płacową? Płace windują ceny, ceny windują płace i tak w kółko.
To fakt, że w wielu krajach płace nominalne zaczęły ostatnio rosnąć. Ale to akurat jest dobra wiadomość. Stagnacja płac i osłabienie pozycji pracownika było największym nieszczęściem kilku ostatnich dekad. Napisano na ten temat setki książek. I tysiące artykułów. Nawet wśród ekonomistów głównego nurtu zaczęło kiełkować przekonanie, że neoliberalna polityka ekonomiczna polegająca na deflacji płac przyniosła bardzo wiele negatywnych skutków. Takich jak społeczne nierówności, rosnące zadłużenie gospodarstw domowych czy spadek innowacyjności bogatego Zachodu.
Czyli Pan mówi, że inflacja jest jakby efektem ubocznym wychodzenia z neoliberalizmu?
W dużej mierze tak właśnie jest.
No, ale na to inflacyjni alarmiści zakrzykną zaraz, że na inflacji tracą najbiedniejsze gospodarstwa domowe.
To prawda, ale nie cała. Oczywiście, że jak mamy podwyżkę cen energii o kilkadziesiąt procent. I artykułów spożywczych o kilka-kilkanaście to wtedy wpływ inflacji na społeczeństwo jest regresywny. Ale jest przecież dalsza część tej układanki.
Polecamy inne teksty Rafała Wosia:
Jaka?
Taka, że inflacja przejawiająca się w wyższych kosztach utrzymania przekłada się na zwiększoną presję płacową. Ludzie zaczynają kombinować, jak sobie te straty zrekompensować. Oczywiście wiele zależy od kraju i od kontekstu. Łatwiej jest domagać się wyższych płac w kraju, gdzie istnieje silniejszy ruch pracowniczy oraz związki zawodowe. Łatwiej jest walczyć o wyższe płace, gdy bezrobocie jest niskie, a pracodawcy nie mogą tak łatwo wymienić domagającego się podwyżek pracownika na innego.
To dlatego mówił Pan, żeby nie podwyższać stóp procentowych i nie podcinać koniunktury.
Dokładnie. Bo jeżeli w końcu w gospodarce pojawi się silniejsza presja płacowa i jeśli uda się pokonać opory biznesu oraz służących jego interesom polityków albo mediów, to gospodarka zostanie wprowadzona na dobry szlak. Wtedy ta inflacja, którą mamy będzie w sumie bardzo pożyteczna i potrzebna.
Wielu ludziom trudno to zrozumieć. Nauczono ich powtarzać, że inflacja jest zła. Zawsze i wszędzie...
Tak może było w latach 70. Ale dziś mamy zupełnie inną sytuację. Za nami 30-40 lat wzrostu nierówności dochodowych. One nie spadły na nas przypadkiem. Tylko brały się właśnie stąd, że udział płac w gospodarce stale spadał. A jednocześnie rósł udział kapitału. To znaczy, że zasobna w kapitał mniejszość była coraz lepiej sytuowana. Tylko, że większość społeczeństwa - nawet społeczeństwa zachodniego - nie żyje z rentierstwa. Ani nawet ze zakumulowanych oszczędności. Tylko ze stałego dopływu dochodu zwanego pracą. Ale w minionych dekadach pozycja większości pracowników stawała się coraz gorsza. Płace nie rosły, albo rosły bardzo powoli. Jednocześnie coraz mniej jest bezpieczeństwa zatrudnienia. Szerzy się model pracy zuberyzowanej. Z pracownikiem dyspozycyjnym 24 godziny na dobę. Najlepiej świadczącym pracę na zasadzie B2B.
Ale co ma do tego inflacja?
Droga inflacji jest realnym sposobem odwrócenia tych procesów. To lekarstwo na neoliberalizm. Oczywiście nic nie wydarzy się tu w ciągu jednej nocy. Ale to jest ten kierunek. Nie można jednocześnie pomstować na neoliberalizm i niedolę pracownika, deindustrializację i stagnację płac. A chwilę potem krzyczeć, że kilkuprocentowa inflacja nas zabija. I że potrzebne są natychmiastowe podwyżki stóp. To się nie klei.
To co trzeba zrobić?
Wielu ekonomistów uważa, że inflacja powinna nadgonić. I trzeba jej na to pozwolić. Bo to wyjdzie nam na zdrowie. Ja się z nimi zgadzam.
Co to znaczy, że inflacja powinna nadgonić?
Przez całe lata zachodnie gospodarki balansowały na poziomie deflacji. To znaczy, że inflacja była grubo poniżej tzw. celu inflacyjnego banków centralnych. A to było szkodliwe przegięcie. Dlatego teraz powinniśmy wytrzymać i nie panikować tylko dlatego, że mamy kilka miesięcy inflacji powyżej inflacyjnego celu.
Czytaj także:
Niektórzy twierdzą, że jeśli bank centralny do tego dopuści, to będzie jego kompromitacja.
Nie zgadzam się. To mechaniczne i - powiem szczerze - bezmózgie pojmowanie roli banku centralnego. Bank centralny jest odpowiedzialny za stabilność całej gospodarki. A nie tylko za to, by trafiać w inflacyjny cel i by robić dobrze sektorowi finansowemu oraz właścicielom zakumulowanych w nim pieniędzy. Bo do tego w dużej mierze sprowadza się podwyższanie stóp procentowych. To działanie w interesie najbogatszych, którzy niechętnym okiem patrzą jak inflacja zmniejsza im zyski.
Czyli co? Nic nie robić?
Po pierwsze, nie machać nerwowo stopą procentową. Głównie dlatego, że podwyżki stóp nie poradzą sobie z dzisiejszą inflacją podażową. Po drugie, stopa procentowa to nie powinno być jedyne narzędzie prowadzenia polityki monetarnej. Media, politycy i niektórzy bankierzy centralni zachowują się jak człowiek, który uważa, że skoro ma do dyspozycji tylko młotek, to znaczy, że wszystko wokoło jest gwoździem. A przecież tak nie jest. Stopa procentowa nie jest uniwersalnym sposobem na rozwiązanie problemów, z którymi się mierzymy. A jej podwyżki mogą być wręcz przeciwskuteczne.
Powtórzę pytanie. Co robić?
Można osłaniać czas podwyższonej inflacji najsłabszym gospodarstwom domowym. Na przykład stosując rządowe dopłaty albo refundacje na podwyższone ceny energii. Jednocześnie nie podcinając podwyżkami stóp tak potrzebnego w gospodarce wzrostu płac. Bo tylko tak możemy iść w kierunku zmniejszania nierówności. I ku bardziej sprawiedliwego społeczeństwa. Można nawet powiedzieć, że utrzymująca się przez dłuższy czas inflacja jest ceną, którą trzeba za to zapłacić. Taką inwestycją w lepsze jutro. Z tej inwestycji nie warto tak łatwo rezygnować.
Rozmawiał Rafał Woś
Inne tematy w dziale Polityka