Grupka niegdyś wpływowych ekonomistów liberalnych twierdzi, że NBP i RPP… łamią prawo nie zbijając inflacji panicznymi podwyżkami stóp procentowych. To nie tylko nieprawda. Ale także dowód, na jak anachronicznych pozycjach okopali się nasi liberałowie.
Dawno, dawno temu. Za górami, za lasami była sobie kraina, w której rządzili liberalni ekonomiści. Ekonomiści ci uważali, że jest jeden przepis na dobrą gospodarkę. Był on wyryty w kamieniu przywiezionym z amerykańskiego uniwersytetu. Nikt już nie pamięta, czy był to Harvard czy może Chicago. Ważne jest to, że codziennie rano ekonomiści odczytywali z tego kamienia, co należy zrobić. Gdy rosła inflacja to podnosili stopy procentowe.
Polecamy:
Gdy było wysokie bezrobocie... rozkładali ręce
Jak było wysokie bezrobocie, to rozkładali ręce - bo przecież nic… się nie da zrobić. Bo limity zadłużenia publicznego, cel inflacyjny i te sprawy. Raz na jakiś czas - gdy naszła ich ochota - obwieszczali swoją wolę ludowi. Ale to od wielkiego dzwonu, bo lud słusznie zawstydzony swym brakiem ekonomicznych kompetencji (o czym sami ekonomiści nie zapominali ludowi regularnie przypominać) nie powinien podważać. Jak również o tym, że jak ktoś uważa inaczej niż oni to jest łajdakiem, bluźniercą i populista. Zasługującym na pręgierz. W najlepszym wypadku.
Ale, ale. W końcu ludzie zauważyli, że te wyroki liberalnych ekonomistów wcale im dobrze nie służą. A przynajmniej nie wszystkim. Że płace szerokich mas rosną słabiej niż wydajność gospodarki. Że inflacja wprawdzie niska, ale społeczeństwo jest coraz mniej równe. Że bezrobocie ciągle wysokie. I poprosili grzecznie liberalnych ekonomistów, żeby się trochę przesunęli. I dali szansę innym. I wiecie co? Świat się nie zawalił. Oczywiście nie jest tak, że kraina zaczęła płynąć mlekiem i miodem. Ale przynajmniej płace najsłabiej zarabiających zaczęły rosnąć, nierówności trochę zelżały, bezrobocie ustabilizowało się na niskim poziomie. I zwykły człowieczek mógł trochę rozprostować ugięty przez lata przed gniewem pracodawców kark.
Balcerowicz, Hausner i inni
Nie powiem wam, co to za kraina. Domyślcie się sami. Ale czytając apel (a w zasadzie ultimatum) grupy polskich liberalnych ekonomistów skierowany do władz polskiego banku centralnego oraz do Rady Polityki Pieniężnej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że słyszę dochodzące z daleka wołanie tamtych liberalnych ekonomistów. Niegdyś nawykłych do bycia alfą i omegą debaty ekonomicznej. A teraz bardzo złych, gdyż ten monopol na prawdę utracili. Piszą ci ekonomiści m.in. że RPP MUSI podnieść stopy procentowe. Nie, że „powinna” albo „dobrze by było”. Ale, że właśnie MUSI. Bo jeśli tego nie zrobi to… złamie konstytucję oraz wiele ustaw zwykłych. I czekają ich konsekwencje (zapewne) nie tylko symboliczne.
Trzeba bowiem skierować wszystkie siły i środki na walkę ze straszliwą inflacją. Straszliwą, bezprecedensową i… jednocyfrową. List podpisało szereg ważnych nazwisk. Leszek Balcerowicz, Marek Belka, Hanna Gronkiewicz-Waltz czy Jerzy Hausner. Co do niektórych nazwisk się nie dziwię, bo ich dogmatyczna wiara w jedynie słuszną ekonomię liberalną. W przypadku kilku innych trochę ich obecność w tym gronie jednak zaskakuje. Bo przecież skądinąd wiadomo, że dogmatykami nie są. A niejeden (wiem, bo sprawdziłem) nawet jest świata ciekaw. Tymczasem czytając ten list wygląda to tak, jakby podpisani pod nim ekonomiści postanowili nie przyjmować do wiadomości tego, że zmieniła się i Polska i sam i sama debata ekonomiczna w Europie i na świecie.
Liberalni dogmatycy i inflacja
Widać to przynajmniej na kilku polach:
Po pierwsze,
Nasi liberalni ekonomiści upierają się, że dobra polityka ekonomiczna (i monetarna i fiskalna) to taka, gdzie wszystko należy tu zapisać w formie bardzo konkretnej liczby. A zadaniem ministra finansów albo bankiera centralnego to bardziej robota dla… automatu. Który będzie pilnował, żeby ta liczba się zgadzała. Dług publiczny musi więc wynosić 60 proc. PKB. A inflacja 2,5 proc. A jak nie, to robot udający polityka fiskalnego albo monetarnego ma pociągnąć za dźwignię, która sprawi, iż będzie te 60 proc. długu albo 2,5 proc. inflacji.
Tylko, że nasi liberalni ekonomiści zapominają dodać (albo nie chcą, albo nie widzą - a jedno wychodzi), że każde takie pociągnięcie wajchy ma swoje konkretne konsekwencje. I tak na przykład zbijanie długu publicznego zawsze odbywa się kosztem cięcia po społecznej tkance. Po wydatkach na zdrowie publiczne, na edukacje, na bezpieczeństwo, na inwestycje. Jego efektem jest wycofywanie się państwa z bardzo wielu dziedzin życia i zostawianie obywatela sam na sam z dżunglą wolnego rynku.
Tak samo jest z inflacją. Liberalni dogmatycy podpisani pod listem chcą nas przekonać, że jedynym i podstawowym celem istnienia banku centralnego jest dbanie o niską inflację. Bzdura. Bank centralny skupiony tylko na inflacji byłby jak kierowca, który na wielkiej desce rozdzielczej samochodu gapi się tylko w prędkościomierz. Ignorując kompletnie istnienie takich wskaźników jak poziom paliwa, oleju, obrotomierz czy inne ikonki ostrzegawcze. Dobre i mądre władze monetarne wiedzą, że wyższe stopy procentowe są oczywiście korzystne dla posiadaczy kapitału. Ale jednocześnie każda podwyżka to ryzyka schłodzenia gospodarki, przyhamowania aktywności gospodarczej, konsumpcji, inwestycji prywatnych, a co za tym idzie to także ryzyko wzrostu bezrobocia.
W jakimś sensie odkrywamy dziś w Polsce coś, co powinno być oczywiste. A mianowicie, że polityka ekonomiczna - tak fiskalna (czyli to co robi rząd podatkami i inwestycjami), jak i monetarna (to, co robi bank centralny stopą procentową) to w ostatecznym rozrachunku właśnie polityka. I trzeba podjąć decyzję. Czy będzie to polityka chroniąca raczej interesy zakumulowanego kapitału i rentierów? Czy raczej pracowników i przeróżnych drobniejszych wytwórców. Albo to albo to. Jeśli władza monetarna chce bronić tych pierwszych to walczy przede wszystkim z inflacją nie martwiąc się całą resztą. Jeśli celem ma być to drugie, to dopuszczamy wyższą inflację. Właśnie po to, żeby nie hamować aktywności gospodarczej oraz wzrostu płac. To są wybory przed którymi stoimy.
W interesie kapitału rentierskiego
Po drugie,
Liberalni ekonomiści lubią przedstawiać siebie jako piewców niezależności banku centralnego. Która - oczywiście ich zdaniem - była kiedyś większa. Szczerze? Nie widzę większej różnicy pomiędzy tym, co było kiedyś, a tym co jest teraz. A niedowiarkom przypomnę tylko słynne nagrania rozmów między prezesem Markiem Belką a ministrem rządu PO Bartłomiejem Sienkiewiczem. Jednocześnie wydaje mi się, że dzisiejsze władze monetarne są dalece bardziej niezależne od nacisków innej (kto wie czy nie większej siły naszych czasów) czyli kapitału.
Liberalny dogmat głosi rzecz jasna, że bank centralny jest niezależny wyłącznie wtedy, gdy jego decyzje dobrze służą kapitałowi. A posyła do stu diabłów demokratycznych polityków, którzy chcieliby żeby kapitał - na przykład - poniósł większe koszty odbudowy gospodarki po wstrząsie lub kryzysie. Wtedy liberałowie biją brawo i cmokają. „Ale niezależność banku centralnego to przecież także możliwość decydowania, że można… inaczej - piszą (i słusznie) ekonomiści Paul De Grauwe i Sebastian Deissner. I dodają, że „sensem tej niezależności jest suwerenne decydowanie, kiedy należy działać, a kiedy działać nie trzeba. Wszystko to mając na uwadze aktualne okoliczności dziejące się w prawdziwym świecie”. Ale tego nasi liberalni ekonomiści zdają się nie rozumieć. Jak również faktu, że to ich działania i ich występowanie w roli adwokatów interesu kapitału rentierskiego, jest dziś największym zagrożeniem niezależności władzy monetarnej w Polsce.
Inflacja i dynamika cen energii
I wreszcie po trzecie,
Niedawno zaczepił mnie w mediach społecznościowych (sygnatariusz listu) Dariusz Rosati. Lamentował (oczywiście w tym charakterystycznym bezgerwiserskim tonie), że inflacja bierze się wyłącznie ze spirali płac. Inflacja w Polsce jest więc winą PiSowskiego banku centralnego. Pomijając już mnogość uproszczeń w takim rozumowaniu. W światowej publicystyce ekonomicznej sporo się ostatnio pisze na temat przyczyn inflacji.
Trend jest generalnie taki, że po latach liberalnej ortodoksji odchodzi się od twierdzenia jakoby inflacja była jakąś karą za nieliberalna politykę gospodarczą. I tak na przykład szwajcarski ekonomista Enzo Rossi pokazuje, że wśród najważniejszych przyczyn inflacji wskazać należy raczej dynamikę cen energii. A także szoki podażowe. Takie jak ten związany z pandemią covid-19. Dynamika płac czy też polityka niskich stóp procentowych ma tu znaczenie drugorzędne. Tyle, że nasi „betonowi” liberałowie nie czytają takich rzeczy. Oni wiedzą swoje. Tak im wygodniej.
Piszą potem listy i apele, wokół których liberalne media robią zamieszanie i przy ich pomocy starają się wymóc na władzach monetarnych korzystne dla siebie rozwiązania. No cóż - wolny kraj, więc wolno im to robić. Warto jednak za każdym razem przypominać, że ich głos nie wyraża żadnej obiektywnej ekonomicznej prawdy ani mądrości. Jest po prostu jednym z głosów w sporze. Głosem wyrażającym punkt widzenia i interes konkretnej klasy społecznej i konkretne lobby. Nic ponad to.
Rafał Woś
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka