Czy łatwo zrobić w Polsce strajk?
To nie jest tak, że ktoś staje na środku fabryki i krzyczy „Chcemy więcej zarabiać! Ludzie strajkujemy!”. A inni się wokół niego gromadzą i mamy zdeterminowaną grupę gotową do akcji strajkowej. To tak nie działa.
A jak działa?
Każdy strajk jest zwieńczeniem długiego i żmudnego procesu. W ubiegłym tygodniu hasło „strajk w Parocu w Trzemesznie” przebiło się do mediów i do świadomości społecznej. Poza tym 8-tysięcznym miasteczkiem w okolicach Gniezna. Stając się nawet symbolem, że opór pracowniczy ma sens. Ale przecież ten nasz strajk ma swoją prehistorię.
Momentem przełomowym było – moim zdaniem - położenie przez pracodawcę ręki na pewnych zdobyczach pracowniczych. Chodziło konkretnie o zabranie ludziom nagród jubileuszowych. Korporacje, generalnie nie lubią takich długoterminowych zobowiązań, bo trzeba na nie tworzyć rezerwy. Kilka lat temu pracodawca zaproponował, żeby te nagrody zlikwidować i zrekompensować ich stratę wzrostem bieżących wynagrodzeń. I tu pojawił się spór. Bo zdaniem pracodawcy to załatwiało sprawę. Ale zdaniem pracowników zupełnie nie. Te nagrody były ważne dla ludzi. Gdy ktoś pracował 35 lat i miał dobrą stawkę godzinową, to mógł na „do widzenia”, w związku z przejście na emeryturę dostać nawet 50 tys. Związki tych nagród nie potrafiły wtedy obronić. A ludzie musieli łyknąć tę żabę. To była taka zadra, która przełożyła się na pogorszenie relacji pracodawcy i pracowników w Parocu. Na takie poczucie, że jak się nie przeciwstawimy, to znowu coś zabiorą.
Ja myślę, że się słusznie się pracownicy tego obawiali
Tu dotykamy problemu szerszego niż tylko ta konkretna sprawa strajku w Parocu. Działające w Polsce korporacje dorobiły się już w międzyczasie nowoczesnych działów PR czy HR. I te działy próbują przekonać świat oraz swoich pracowników, że w sprawach wynagrodzeń ustalane są one profesjonalnie, uczciwie i tak, żeby było dobrze wszystkim. Że kryją się za tym jakieś obiektywne mechanizmy i algorytmy, które trzeba zaakceptować. Niestety bardzo często to nie jest prawda, a menadżerowie w Polsce są wynagradzani przez właścicieli tak, gdy zapłacą mniej pracownikom albo nie dopuszczą do wzrostu kosztów pracy, to wtedy dostaną wyższą premię roczną. Wynagrodzenia zarządzających są więc tak ustawione, aby premiowały niskie płace pracowników. Związki zawodowe, które oczekują udziału pracowników w wypracowywanych przez nich zyskach są natomiast traktowane jako roszczeniowe, które te rzekomo psują te racjonalne reguły korporacyjne. To nie tak działa.
Polskie firmy produkcyjne to nie są spółdzielnie pracy z relacjami zarobków między pracownikami a zarządem rzędu – powiedzmy - 1 do 3. Z moich wieloletnich doświadczeń to jest raczej 1 do 20. I ludzie to widzą. Choćby po klasie samochodów kadry menadżerskiej zaparkowanych na firmowym parkingu. Jednocześnie to jest w polskich fabrykach temat tabu. To wychodzi przy okazji każdych prawie negocjacji z każdym niemal zarządem. Tam można rozmawiać o wszystkim. Ale jak się tylko wspomni o wynagrodzeniach menadżerów, to się natychmiast pojawia ciśnienie, niechęć i pretensje. Padają oskarżenie o populizm. Jest tłumiona agresja ze strony menedżerow. Oburzenie, jak można tego dotykać, wspominać, pytać. Moim zdaniem to dlatego, że oni się wstydzą.
Czego się wstydzą?
Swoich płac. Wstydzą się nie dlatego, że uważają, że nie są ich godni. Oni się ich wstydzą przez pryzmat ich niepowszechności. Bo przecież żyją w tym kraju. Mają tych siostry, kuzynów, przyjaciół i wiedzą, że tu się nadal zarabia po 3-4 tys. Wiedzą, że emerytury ich rodziców są żałośnie niskie. A jak oni dostają po 30-40 tys. plus roczna nagroda w wysokości 30 proc. sumy 12 miesięcznych zarobków, to są przecież absolutną elitą. Ale jednocześnie mają świadomość, że nie ma merytorycznego uzasadnienia tej niesprawiedliwości. Niesprawiedliwości niskich płac swoich bliskich i znajomych. Dlatego chcą, aby płace menedżerów były poza dyskusją, poza obiegiem informacji. Dlatego też powstają projekty regulaminów wynagradzania, które wyłączają lub ukrywają zarobki kadry zarządzającej. Właśnie wtedy widać, jak ci menedżerowie, którzy przekonywali przed chwilą o systemowej i obiektywnej regulacji płac, z tego systemu swoje wynagrodzenia wyłączają. Wściekają się, gdy o tym mówimy. Ale przecież jednocześnie przez parę ostatnich lata mieliśmy w Polsce dobrą koniunkturę.
W Parocu i tak sytuacja nie była najgorsza, bo obowiązywała waloryzacja inflacyjna. Dzisiaj do niej drugi korzystniejszy parametr dla większości pracowników, waloryzacja o kwotowy wzrost płacy minimalnej. Warto też powiedzieć, że Paroc to nie jest miejsce, gdzie płace są najniższe. Ustawiono jest na takim poziomie, żeby pracodawca był atrakcyjnym rekruterem, które będzie mieć łatwość zatrudniania nowych osób. Tyle, że sufit wynagrodzeń zawieszono na tyle nisko, żeby pracownicy sami widzieli atrakcyjność w ciągłej pracy w nadgodzinach, bo 40 godzin miesięcznie nie wystarcza na naprawdę dobre wynagrodzenie. Mamy sytuację, że w firmie notowano ostatnio mniej więcej 200 proc. wzrost rocznego zysku. Oczywiście firma była z tych wzrostów bardzo dumna, chwalono się nimi. Również przed pracownikami. Pracownicy więc pytali „co z nami”? Dlaczego tak słabo się te wzrosty przekładają na nasze warunki pracy? Dlaczego jest tak, że jak się pracownik nie upomni to na żadną realną poprawę liczyć nie może. Bo pracodawcy bardzo niechętnie godzą się przecież na mechanizmy automatycznej waloryzacji płac. I czemu, gdy już dochodzi do pytania „skoro są zyski, to kiedy podwyżki?” pracodawca się usztywnia i zaczyna malować obraz nadciagających wyzwań, problemów albo kryzysu, który zaraz zasnuje niebo ciemnymi chmurami. Wobec czego „to nie jest dobry moment na rozmowy o lepszych warunkach”.
Wiadomo. W kapitalizmie zawsze jesteśmy przed, w trakcie albo po jakimś kryzysie…
Wróćmy więc do Paroca. Zabrali ludziom nagrody jubileuszowe jednocześnie chwaląc się rekordowymi zyskami.
Tak. I tu ujawniło się kilka dodatkowych czynników. Po pierwsze, ludzie mają tu w Trzemesznie raczej długi staż pracy. To właściciele firmy przychodzą i odchodzą. Ale niezależnie czy są to Finowie czy Amerykanie to ludzie w większości czują, że to oni są u siebie. To daje im godność i pewność siebie. Po drugie Trzemeszno nie jest dużym miastem. Ma 8 tys. mieszkańców. W Parocu zaś pracuje 800 osób. Nie tylko z Trzemeszna, ale też z okolicy: z Gniezna, z Moglina, ze Strzelna. Tworzy to poczucie wspólnotowości. Po trzecie wreszcie, oni fizycznie pracują w jedynym miejscu i obok siebie. Inaczej niż w firmach usługowych – powiedzmy w Biedronce – gdzie sklepy są niezależnymi światami. I nie tam ma szans się wytworzyć wspólnota szersza niż wspólnota konkretnego marketu. W Trzemesznie jest inaczej. Do tego oczywiście wysokie uzwiązkowienie – sięgające w Parocu 60-70 proc. załogi. Tu, gdy przychodzi nowy pracownik, to razem z podbijaniem obiegówki przychodzi do związku i mówi „dzień dobry, czy mogę się zapisać?”. Przynależność związkowa jest powszechna, do samej OPZZ Konfederacji Pracy należy blisko połowa załogi.
I to był taki grunt na którym strajk wykiełkował?
W końcu jednak do strajku dochodzi. Jak to wtedy wygląda?
Sednem strajku jest odmowa wykonywania pracy. Ale żeby naprawdę podziałać na pracodawcę to musi ona oznaczać wstrzymanie produkcji. W naszym przypadku dało się to zrobić, bo do produkcji tego, co Paroc sprzedaje (czyli izolacji z wełny kamiennej – red.) potrzebne są piece hutnicze. Więc my wygasiliśmy te piece. Gdy nie ma pieca, to nie ma produkcji. W halach jest pusto, nawet światło jest w nich przygaszone.
Zajęliście fabrykę?
Nie. Przychodziliśmy do pracy normalnie. Ludzie czekali przebrani przy swoich stanowiskach. Ale nie pracowali. Potem szli do domu. I tak przez siedem dni.
A nie baliście się, że wam pracodawca zrobi lock out? Czyli zwolni wszystkich i dowiezie nowych pracowników?
To niemożliwe, bo tu potrzebna jest znajomość maszyn. Do tego nie da się przyuczyć w parę minut. Poza tym jakiekolwiek represjonowanie liderów związkowych oznaczałoby natychmiastowy bunt załogi, niemożliwy zupełnie do zdławienia. To akurat zarząd doskonale rozumiał.
To ważne.
Kluczowe.
A jak wyglądały same negocjacje w strajku?
Pracodawca próbował odgrywać rolę twardziela. Choć trzeba przyznać, że nie przeszkadzali w strajku w sposób aktywny.
Straszyli?
Tak. Domagali się na przykład dokonania czyszczenia wygaszonego pieca powołując się na przepisy BHP. Załoga to odrzuciła, argumentując, że to by była praca w strajku. A strajk jest legalny. Poza tym można to było zrobić wcześniej, strajku nie ogłasza się z dnia na dzień. Potrzebne jest 5 dniowa informacja wyprzedzająca. Sprowadzona z Warszawy pani mecenas z drogiej kancelarii straszyła też, że samo wygaszenie pieców to będzie przestępstwo. Plus pojawił się szantaż, że jak ruszymy do strajku to nie będzie żadnych podwyżek. Nie zrobiło to na nas wrażenia, a te groźby prawniczki były zupełnie bezzasadne. Gdyby ze związkowcami nie ma prawnika mogą one robić wrażenie, ale w naszym przypadku działaliśmy z namysłem i znajomością realiów prawnych.
I co dalej?
Po trzech dniach zaczęli odpuszczać. Najpierw przekonywali do swojego pakietu, o którym mówili, że w momencie wybuchu strajku jest już nieaktualny. Gdy się pracodawcy całkiem skończyły produkty w magazynie i stanął wobec widma opóźnień w dostawach czy kar za niewykonane zamówienia, to wrócił do negocjacji. Tym razem racjonalnych i konstruktywnych.
I co wywalczyliście?
Kluczowe były wyższe płace, waloryzacja wynagrodzeń, nowe dodatki stażowe. Ale też sprawa stopniowej likwidacji umów czasowych. Dla nas śmieciowe zatrudnienie, udało się je ukrócić.
Brzmi tak, jakby w samym strajku wszystko już szło jak po maśle.
Bo właściwie szło. Gdy Polska zaczęła pisać o Trzemesznie ludzie poczuli się pewniej. Namawiającym do przerwania strajku menedżerom odpowiadano „to niemożliwe, cała Polska na nas patrzy”. Najtrudniej było jednak na koniec. Cześć załogi nie chciała zaakceptować wynegocjowanego porozumienia. Gdy dogadaliśmy około 22, to zgodziliśmy się wznowić pracę przed fizycznym zredagowaniem i podpisaniem porozumienia. To był z naszej strony gest dobrej woli. Ale jedna brygada powiedziała, że ona pracodawcy nie wierzy. Ruszyli więc dopiero o 2 w nocy i trzeba było wiele wysiłku z naszej strony, żeby im pokazać korzyści z porozumienia. Pokazać na liczbach, jak wzrośnie wynagrodzenie pracowników. I to też jest nauczka. Tym razem dla pracodawcy. Bo jedyne, co osiągnął swoją nieprzejednaną postawą to zrewoltowanie części ludzi.
Czy Trzemeszno jest zapowiedzią tego, że polski pracownik prostuje kark i nie jest już taki zahukany jak kiedyś?
Nie. Polski pracownik powszechnie doświadcza nadużywania władzy, przedmiotowego traktowania i słabej egzekucji swoich praw.Trzemeszno to nie symbol zmiany, to lekcja, jak tę zmianę przeprowadzić. Odrobić ją powinni wszyscy.
Czytaj dalej:
Komentarze
Pokaż komentarze (17)