Różnorodność etniczna, prawa kobiet czy tęczowa tolerancja to bez wątpienia piękne idee. Podobnie jak pokój na świecie albo walka z głodem. I właśnie dlatego tak łatwo zrobić sobie z nich narzędzie do realizacji własnych interesów i interesików. I właśnie dlatego to się teraz dzieje.
Nieco ponad rok temu z amerykańskiej korporacji Whole Foods wyciekły wewnętrzne dokumenty. Pokazywały one jak ta sieć supermarketów ze (zdrowszą) żywnością staje na głowie, by zapobiec tworzeniu się w jej ramach jakichkolwiek organizacji broniących interesu pracowników. Ta ich strategia „zero tolerancji związków zawodowych” nie jest z resztą niczym zaskakującym. Whole Foods to przecież spółka-córka potężnego Amazona. Korporacji znanej z tego, że organizacje pracownicze zwalcza na każdym możliwym poziomie. A jak już powstaną, to nie przyjmuje do wiadomości ich istnienia.
Ale w sprawie Whole Foods ciekawe było coś innego. Ta sieć supermarketów od lat dokłada wielu starań, by być na bieżąco z trendami politycznej poprawności. Czy jak to się mówi w korpożargonie być prymusem „społecznej odpowiedzialności biznesu”. Agenda ekologiczna? Whole foods od lat zagorzale walczy z plastikiem, nieludzkim traktowaniem zwierząt i propaguje żywność zdrową oraz naturalną. Z ruchami LGBTQ Whole Foods solidaryzowała się już ponad dekadę temu (i zaciekle walczy z tymi wszystkimi, którzy twierdzą, że jest inaczej). Od dłuższego czasu ważnym przesłaniem firmy jest też oczywiści różnorodność etniczna w miejscu pracy.
I właśnie tej ostatniej sprawy dotyczył wspomniany wyciek. Otóż z wewnętrznych dokumentów opisanych potem przez media wynikało, że Whole Foods stworzył coś w rodzaju mapy zagrożeń. Był to rodzaj algorytmu, który pozwalał szacować ryzyko, że w którymś z supermarketów zawiąże się grupa obrony pracowniczego interesu. Jednym z kryteriów przy pomocy, którego firma mierzyła to zagrożenie, była… różnorodność etniczna wśród sklepu. Whole Foods zauważył bowiem, że im pracownicy bardziej zróżnicowani etnicznie, rasowo i narodowościowo, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że pracownicy się zjednoczą i wspólnie postawią pracodawcy. Bo mówią w różnych jezykach, bo mają rożne wyobrażenia o warunkach zatrudnienia, bo można ich łatwiej na siebie napuszczać.
Stara zasada „divie et impera” (dziel i rządź) stosowana już przez starożytnych Rzymian, by uniknąć antyrzymskiego sojuszu podbitych ludów. Tym razem w warunkach późnego XXI-wiecznego kapitalizmu. Choć może nie. Bo jednak dziś korporacje mają przecież lepiej. Można przecież upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Jednocześnie zbijać punkty lansując się jako bojownik o „różnorodność etniczną i przeciw rasizmowi”. A jednocześnie zaprząc tę samą walkę do swojego własnego korporacyjnego interesu.
Ktoś powie, że to jednostkowy przypadek. Niestety nie. Akurat tu widać po prostu bardzo wyraźnie i ponad wszelką wątpliwość pewne zjawisko, które na poziomie ogólnym zostało opisane już dość dawno. Choćby w wydanej pięć temu (2016) książce „The Nobel Factor” poświęconej kryzysowi współczesnej socjaldemokracji znani historycy gospodarki Avner Offer i Gabriel Soderberg pisali mniej więcej tak: Istnieją cztery główne powody, dla którego w ostatnich dekadach XX wieku udało się tak łatwo koncertowo rozebrać i zaorać zachodnie państwo dobrobytu.
Demonizując je jako „marnotrawne, antyrozwojowe i wsteczne”. Wśród głównych przyczyn takiego obrotu spraw Offer i Soderberg na pierwszym miejscu wymienili… multikulturalizm. A więc piękną ideę głoszącą, że im więcej etnicznej i kulturowej różnorodności tym będzie społeczeństwom lepiej. I będą mogły jednocześnie cieszyć się swą moralną supremacją i szlachetnością a jednocześnie lepiej się rozwijać i stale bogacić. Klasyczny „win – win” – powiadają (do dziś) piewcy multikulturalizmu.
A negatywne strony? To oczywiście wyssana z palca propaganda nacjonalistów, ksenofobów i innych wstaczników, którzy nienawidzą inności. Chcesz być takim wstecznikiem? No chcesz??? Jak nie, to lepiej nie dotykaj tych tematów. Tak wyglądał (i od wygląda nadal) szantaż moralny stosowany wobec wszystkich, którzy chcieliby porozmawiać o tym temacie trochę bardziej krytycznie.
Dla zbudowanego po wojnie państwa dobrobytu – pisali we wspomnianej książce Offer i Soderberg – bezapelacyjne zwycięstwo multikulti było ciosem zabójczym. Były to bowiem projekty szyte na miarę społeczeństw bardziej jednolitych. To znaczy takich, w których kluczowym spoiwem była solidarność społeczna. Zbyt szybkie przejście do modelu „różnorodności” odbyło się kosztem solidarności. Która stała się martwym słowem. I gdy przyszła godzina neoliberalnej próby niewielu było takich, co chciało się o utrzymanie państwa dobrobytu bić. Resztę historii już znamy.
Oczywiście dziś jesteśmy już o kilka kroków dalej. Różnorodność od dłuższego czasu nie dotyczy już tylko kwestii etnicznych. Dziś takiej samej uwagi domagają się zwolennicy wysunięcia na plan pierwszy walki o prawa kobiet. W kolejce czekają coraz bardziej niecierpliwie czekają mniejszości seksulane – a nie jest tajemnicą, że feminizm oraz LGBTQ nie zawsze mają ze sobą po drodze.
Nie możemy jednak zapominać, że to wszystko nie rozgrywa się w pustym miejscu. A jedynymi stronami sporu są domagający się tych praw. Oraz rządy, które te wysiłki wspierają (liberalne) albo się im opierają (konserwatywne). Aby obrazek był pełny potrzeba nam jeszcze jednego gracza. To znaczy – kapitalistycznych korporacji. I trudno nie zauważyć, że one się w tematyce różnorodności wręcz rozsmakowały. Patrząc na wspomniany przypadek Whole Foods trudno im się dziwić. Prawa mniejszość i troska o różnorodność zastąpiły w CSR-wych wysiłkach tematy z lat 80. i 90. czyli pokój na świecie albo walka z głodem.
Nawet ekologia już się trochę zużyła, bo w międzyczasie udało się spopularyzować termin „greenwashing” - polegający na tym, że np. globalna linia lotnicza przedstawia się jako bojownik o zieloną planetę. Ponieważ co roku jej pracownicy sadzą sto zielonych drzewek na dachu firmowej siedziby. Z tego już umiemy się śmiać i to krytykować. Tak, jak da się bez problemu dowieść, jak firmy tytoniowe podczepiły się pod pierwszą falę feminizmu w latach 60. wmawiając kobietom, że palenie to wyznacznik ich emancypacji.
Lecz gdy korporacja przerobi swoje logo na tęczowo. Albo ogłosi, że dba o różnorodność w swoich firmowych oddziałach, to wciąż ciężko jest odpowiedzieć. Ośmielisz się skrytykować albo powątpiewać? Zaraz wpadasz w kłopoty. Przekonała się o tym niedawno dziennikarka (!!) „New York Timesa” (tak, tego „New York Timesa”, którego trudno zaiste oskarżyć o bycie tubą propagandową ksenofobicznej prawicy). Pisząc tekst o nowej pladze picia wśród kobiet w USA ośmieliła się kłopotać stowarzyszenie amerykańskich producentów alkoholu wysokoprocentowego pytaniem o ich moralną odpowiedzialność. W odpowiedzi wcale nie dostała gęstego tłumaczenia się wykrętów. Odpowiedź była harda i brzmiała: „Już samo sugerowanie, że kobiety należałoby jakoś szczególnie chronić przed reklamą naszych w pełni legalnych produktów jest PROTEKCJONALNE i STAROŚWIECKIE”.
Uważne oko zauważy, że to ta sama strategia stosowana od lat. Tylko, że wcześniej stosowana była wobec tych wszystkich, którzy – na przykład – domagali się ściślejszego uregulowania migracji. Wskazując na negatywne społeczne skutki tego zjawiska. Odpowiadano im, że „już samo sugerowanie regulacji migracji to wyraz ksenofobii i nacjonalizmu”. Teraz mamy to samo – tyle, że na coraz to nowych polach.
PS. Dziękuje mojemu przyjacielowi Patrykowi za cenne wskazówki, które zainspirowały mnie do napisania tego tekstu.
Inne tematy w dziale Polityka