Od 2014 r. fotowoltaika, czyli produkcja prądu z energii słonecznej, przeżywa w naszym kraju prawdziwy boom. Mnóstwo Polaków uwierzyło w krociowe zyski z mikroinstalacji fotowoltaicznych, montowanych np. na dachu swego domu. Ci, którzy już w nie zainwestowali, liczą straty. I wygląda na to, że to się nie zmieni.
To miało być eldorado. Przede wszystkim dla tych, którzy zamontują sobie panele fotowoltaiczne (np. dachu swego domu czy siedziby swojej firmy), żeby produkować z nich prąd i jego nadwyżkę sprzedawać do sieci. Bardzo dobrze na tym zarabiając. Tą wizją firmy z branży fotowoltaicznej mamiły swych potencjalnych polskich klientów już od paru lat. I znalazły wielu takich, którzy w to uwierzyli. Jeszcze w 2013 r. łączna moc elektrowni solarnych (fotowoltaicznych) w Polsce wynosiła jedynie 1,3 MW. W 2014 r. skoczyła do 21 MW, a pod koniec września tego roku – według danych Urzędu Regulacji Energetyki – sięgnęła już 51 MW. Był to efekt przede wszystkim masowego uruchamiania mikroelektrowni, o mocy do 40 kilowatów.
Skąd ten boom? Produkcja prądu z promieni słonecznych w Polsce może być na razie opłacalna tylko wtedy, gdy jest dotowana – jako odnawialne źródło energii. Dotychczasowe dotacje do produkcji prądu ze źródeł odnawialnych (ich koszt jest wliczany do cen energii elektrycznej i przerzucany w ten sposób na jej odbiorców) były jednak w naszym kraju zbyt małe, by fotowoltaika u nas się opłacała. W ostatnich latach – po gwałtownym spadku cen tzw. zielonych certyfikatów i obniżeniu hurtowych cen prądu – perspektywy rozwoju tej gałęzi energetyki odnawialnej jeszcze bardziej się pogorszyły. Wszystko miała jednak zmienić ustawa o odnawialnych źródłach energii (OZE), do której opracowania i uchwalenia zobowiązywało Polskę unijne prawo. Od początku zakładano bowiem, że wraz z tą ustawą zmieni się w Polsce system dotowania energetyki odnawialnej – na bardziej niż dotąd korzystny dla niej. Resort gospodarki, kierowany najpierw przez Waldemara Pawlaka, a potem przez Janusza Piechocińskiego, łamiąc nasze unijne zobowiązania i narażając z tego tytułu Polskę na wysokie kary, nie mógł jednak przez kilka lat wydusić z siebie projektu ustawy o OZE. Tworzył jego kolejne wersje, a w tej ostatniej odszedł od tego, czego oczekiwali entuzjaści energetyki odnawialnej. Czyli od tzw. systemu feed-in-tariff, stosowanego przede wszystkim w Niemczech. Polegającego na tym, że każdemu, kto wybuduję elektrownię, także w wersji mini, produkującą energię ze źródeł odnawialnych, państwo gwarantuje, że będzie tę energię odkupować od niego po z - góry ustalonej - dużo wyższej od rynkowej cenie i to przez wiele lat (na okres zwrotu inwestycji). Koszty takiego systemu pokrywa jednak nie państwo, ale konsumenci prądu – w postaci dopłaty do energii odnawialnej, doliczanej do jego ceny.
Zamiast tego typu rozwiązania, które doprowadziło do boomu energetyki odnawialnej u naszego zachodniego sąsiada, rządząca ostatnie osiem lat koalicja PO-PSL zdecydowała się jednak na tzw. system aukcyjny. On z kolei polega na tym, że określoną z góry, gwarantowaną przez państwo – przez 15 lat – taryfę na prąd dostają ci, którzy wygrają w specjalnych rządowych przetargach (aukcjach). O rozstrzygnięciu tych przetargów będzie decydować cena prądu, jaką w nich się zaoferuje. Wygrają ci, którzy zaproponują najniższą.
To był pierwszy cios dla orędowników fotowoltaiki w Polsce, bo wytwarza ona prąd w naszych warunkach klimatycznych drożej niż pozostałe odnawialne źródła energii. Więc w rządowych aukcjach nie ma większych szans. Tym bardziej, że przyjęte dla niej tzw. ceny referencyjne w tychże aukcjach, czyli coś w rodzaju cen maksymalnych, są – według branży fotowoltaicznej – za niskie, by zapewnić elektrowniom solarnym opłacalność.
Ostatnią nadzieją był więc fakt, że z systemu aukcyjnego miały być wyłączone najmniejsze elektrownie, tzw. mikroinstalacje, o mocy do 40 KW. W ich przypadku rząd PO-PSL proponował różne rozwiązania, ale w końcu stanęło na tym – za sprawą przegłosowanej w Sejmie poprawki Artura Bramory, posła PSL, że w przypadku mikroelektrowni zostanie zastosowany system feed-in-tariff. Czyli gwarantowanych bez przetargu, dużo wyższych od rynkowych, cen na produkowany przez nie prąd – na okres 15 lat. Dla fotowoltaiki przyjęto, że ta cena wyniesie w przypadku instalacji o mocy do 3 kW – 75 gr za 1 kWh, a od 3 do 10 kW – 65 groszy. Cena wydawała się dość atrakcyjna, więc w ślad za przyjęciem tej poprawki boom na fotowoltaikę w naszym kraju się nasilił. Według szacunkowych danych w Polsce działa już około 2 tys. elektrowni fotowoltaicznych, a do budowy przygotowuje się kolejne 2 tysiące.
Problem w tym, że przeforsowana w Sejmie poprawka posła Bramory nie przypadła do gustu rządowi Ewy Kopacz. I tenże rząd zapowiedział, że zmieni przyjęte - gwarantujące mikroelektrowniom korzystne warunki - rozwiązania, nowelizując ustawę o odnawialnych źródłach energii. Sygnalizował, że obniży gwarantowane ceny dla mikroinstalacji. Do wyborów parlamentarnych nie skończył jednak prac nad projektem tej nowelizacji.
Co będzie dalej, nie wiadomo. Według ustawy o OZE system feed-in-tariff dla mikroelektrowni miał zacząć działać od początku przyszłego roku. Tak jednak raczej się nie stanie, bo nowy rząd w sektorze energetycznym ma teraz ważniejsze i pilniejsze sprawy (przede wszystkim górnictwo) do załatwienia niż ostateczne ustalenie warunków dla mikroenergetyki odnawialnej. Minister energii w rządzie PiS, Krzysztof Tchórzewski, już zapowiedział, że odroczone zostanie wprowadzenie systemu aukcyjnego, przewidzianego dla większych elektrowni. Ze względu na to, że wielu przedstawicieli branży energetyki odnawialnej twierdzi, iż ów system został – przez poprzedni rząd - wadliwie skonstruowany (chodzi m.in. o przyjęty poziom wspomnianych wyżej cen referencyjnych) i w takim kształcie może doprowadzić do licznych bankructw w tym sektorze. Minister Tchórzewski chce więc przeanalizować te zarzuty, zanim nowy system zostanie wprowadzony w życie.
Podobnie może być w przypadku systemu feed-in-tariff dla mikroelektrowni, który w proponowanej obecnie postaci był bardzo krytykowany przez duże koncerny energetyczne. Chodzi jednak nie tylko o ten system, ale i wiele innych niejasności. Ciągle nie wiadomo np., czy ci, którzy skorzystają z systemu feed-in-tariff, a jednocześnie dostali wcześniej państwową dotację na zakup i montaż instalacji fotowoltaicznej, nie będą musieli tej subwencji zwracać. Poza tym podczas debaty pt. „Energetyka prosumencka”, która odbyła się pod koniec września tego roku na Wschodnim Kongresie Gospodarczym w Białymstoku, eksperci wskazywali, że mikroelektrownie potrzebują nie tylko systemu gwarantowanych, wyższych taryf, ale i wielu innych rozwiązań prawnych, których na razie nie ma. Np. przepisów regulujących kwestie podatkowe w tej dziedzinie.
Reasumując: obecnie mikroelektrownie fotowoltaiczne są w Polsce nieopłacalne i wygląda na to, że w najbliższej przyszłości to się nie zmieni. Ci, którzy w nie dotąd zainwestowali, mogą czuć się oszukani. Z drugiej jednak strony inwestowali w ciemno, wierząc zapewnieniom producentów i sprzedawców, że to będzie złoty interes, bo państwo, a właściwie odbiorcy prądu, będą do niego bardzo sowicie dopłacać. Choć wtedy nie wiadomo było jeszcze, jak będzie ostatecznie finansowe wsparcie – kosztem odbiorców prądu - dla mikroelektrowni fotowoltaicznych. W lepszej sytuacji są ci, którzy budowali takie mikroelektrownie głównie na własne potrzeby, po to, żeby mieć własny prąd. Choć i w tym przypadku nie była to zbyt dobra inwestycja.
JMK
Inne tematy w dziale Gospodarka