Wirus Ebola szalejący od lutego 2014 w krajach Zachodniej Afryki (Gwinei, Liberii i Sierra Leone), według najnowszych raportów WHO z 25 października, zabił już 4960 osób, a 13743 osoby zostały nim zakażone. Pojawienie się gorączki krwotocznej w USA i w Hiszpanii sprawia, że coraz częściej zadajemy sobie pytanie, czy choroba dotrze także do Polski. Czy jesteśmy gotowi na starcie ze śmiercionośnym wirusem? Krajowy konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych, prof. Andrzej Horban, na antenie TVN24 powiedział, że w przypadku wystąpienia Eboli w Polsce „lekarze uciekną w poskokach”. W mediach zawrzało. Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz nie krył oburzenia. W rozmowie z dziennikarzami przed Sejmem stwierdził, że wypowiedzi profesora „wzbudzają niepotrzebną histerię”.
Nie ma skafandrów, szpitale nieprzygotowane?
- Jesteśmy przygotowani na hospitalizowanie osób z chorobami zakaźnymi, przenoszonymi drogą powietrzną i kropelkową. Wirus Ebola stawia przed nami zupełnie nowe wyzwania i konieczność dostosowania naszej infrastruktury do innych dróg przenoszenia, z którymi do tej pory nie mieliśmy do czynienia. Musimy używać skafandrów dużo bardziej bezpiecznych, szczelnych, zawierających własne źródło oddychania, zabezpieczających przed zachorowaniem. Co więcej, personel powinien być przeszkolony w stosowaniu tych skafandrów – mówił na antenie TVN24 prof. Andrzej Horban. Jak twierdzi krajowy konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych, takie skafandry są na rynku są produkowane w Polsce, tyle że szpitale nie są w nie wyposażone, a od kilku miesięcy brakuje decyzji, kto powinien za nie zapłacić. Te, którymi dysponuje szpital, nie wystarczą w starciu z chorobą i nie zabezpieczą personelu przed zarażeniem się od chorego.
- Procedury w Polsce wdrażane są od wielu miesięcy, współpracujemy na stałe z wojewodami. Są zalecenia przygotowane zarówno dla lekarzy, dla oddziałów zakaźnych, jak i dla pacjentów powracających z Afryki – ripostował na konferencji prasowej minister Arłukowicz i dodał, że od konsultanta oczekuje merytorycznej pracy, a nie wypowiedzi, które wzbudzają „niepotrzebną histerię”.
Według resortu zdrowia, Polska nie jest krajem, który jest szczególnie narażony na rozprzestrzenianie się wirusa, choć pojedyncze przypadki mogą się zdarzyć. Jak twierdzi Arłukowicz, na przyjęcie ewentualnych chorych z Ebolą mamy przygotowanych 10 kluczowych szpitali zakaźnych w kraju, gdzie pracownicy pozostają w pełnej gotowości przez całą dobę. Do dyspozycji potencjalnych pacjentów są dwa tysiące łóżek w szpitalach i oddziałach zakaźnych. Minister wskazał również, że przez całą dobę dyżuruje Główny Inspektor Sanitarny i Państwowy Zakład Higieny.
Główny Inspektor Sanitarny informuje, że na lotnisku może zostać utworzona tzw. strefa niebezpieczna, jeśli zostanie stwierdzone zagrożenie. Kiedy u podróżnego stwierdzono by niepokojące objawy, wówczas zostałby pokierowany do tej strefy, następnie do szpitala, a potem poddany kwarantannie, jak również wszystkie osoby, z którymi miał styczność. Odkażeniu miałyby być poddane także wszystkie pomieszczenia i przedmioty, z jakich mógł korzystać chory. W planach są także ulotki, które mają być rozdawane na lotniskach osobom powracającym z terenów objętych epidemią wirusa Eboli.
Ebola w Polsce? Diagnoza: malaria, dur brzuszny i upojenie alkoholowe
W połowie października do łódzkiego Szpitala im. Biegańskiego przywieziono pacjenta z podejrzeniem Eboli. Mężczyzna utrzymywał, że przyjechał z Niemiec, gdzie pracował z ludźmi pochodzącymi z Gwinei, którzy mogli być zakażeni wirusem. Skarżył się na ból brzucha, wymioty i biegunkę. Badanie krwi ostatecznie wykluczyło obecność wirusa Eboli, a pacjent okazał się być jedynie pod wpływem alkoholu.
Do kolejnych dwóch fałszywych alarmów doszło na Pomorzu. Na początku września do Szpitala Zakaźnego w Gdańsku trafił mieszkający w Polsce Nigeryjczyk. Mężczyzna wrócił z Nigerii, po wstępnych badaniach zdiagnozowano u niego malarię. Minister Arłukowicz uspokajał wówczas na Twitterze: “Pacjent pod pełną kontrolą. Procedury wdrożone. Ma rozpoznaną inną chorobę”. Kilka dni wcześniej, także na Pomorzu, pojawiło się podejrzenie Eboli u pacjenta, u którego w efekcie zdiagnozowano dur brzuszny.
Jakie procedury na lotniskach?
- 31 sierpnia przylecieliśmy całą rodziną samolotem z Dubaju. Po wylądowaniu w Warszawie wyjątkowo długo czekaliśmy na wyjście z samolotu. Przed samolotem zauważyłam samochody, w tym karetkę. Straż graniczna przyjęła nas w maskach i w rękawiczkach. Gdy zapytałam co się stało, okazało się, że jeden z pasażerów miał objawy duru brzusznego i zabrano go do szpitala. Celnik powiedział szczerze: „Powiedzieli że to dur brzuszny, ale wie pani, że dur brzuszny i Ebola mają na początku podobne objawy?” - opowiada Salonowi24 jedna z pasażerek feralnego lotu.
Jak twierdzi kobieta, nikt z obsługi nie poinformował ich o tym zdarzeniu. Ponad 300 pasażerów tego lotu wypuszczono „w miasto” bez żadnej informacji, co się stało i co podróżni powinni zrobić, gdyby zaobserwowali u siebie niepokojące objawy.
- Pamiętam tę sytuację. Dostaliśmy informację od linii lotniczych, że na pokładzie samolotu jest osoba chora na dur brzuszny. Pasażerka chorobę tę miała zdiagnozowaną już przed wylotem. Taką informację przekazał nam mąż chorej. Po wylądowaniu zastosowaliśmy rutynowe procedury, kobietę na pokładzie zbadał lekarz, następnie została zabrana do szpitala. Lekarz nie zarządził kwarantanny, a pasażerom nic nie groziło - powiedział Salonowi24 Przemysław Przybylski, rzecznik prasowy Lotniska Chopina w Warszawie.
Pasażerka, która podróżowała liniami Emirates, mówi, że na własną rękę szukała informacji o chorym pasażerze. Dopiero po kilku dniach udało jej się to ustalić w warszawskim Sanepidzie. - Przez następne dni przekopałam internet na temat Eboli i duru, objawów i mój strach rósł. Uważam, że brak informacji o chorym współpasażerze był dużym zaniedbaniem, szczególnie, że celnicy zostali zabezpieczeni przed kontaktem z nami. Naprawdę dziwnie i źle się czułam, że nie zadbano także o mnie i moją rodzinę – wspomina kobieta.
Na pytanie, dlaczego doszło do takiej sytuacji rzecznik tłumaczył, że to lekarz na pokładzie decyduje, czy objąć kwarantanną pasażerów. Jeśli takie procedury nie zostały wdrożone, podróżni mogli mieć pewność, że nic im nie zagraża. Rzecznik przyznał jednak, że pasażerowie powinni zostać uspokojeni i poinformowani, o tym co się zdarzyło.
- W przypadku podejrzenia Eboli procedury na warszawskim lotnisku, ale myślę, że na innych jest podobnie, zawsze są takie same. Jesteśmy w stałym kontakcie z liniami lotniczymi. To one informują nas o tym, czy na pokładzie znajduje się pasażer, który ma jakieś niepokojące objawy, albo czy jest to podróżny, który leci z kraju zagrożonego epidemią. Po wylądowaniu samolotu na pokład wchodzą służby medyczne, badają pacjenta. Wówczas lekarz podejmuję decyzję o tym, czy musi być przeprowadzona kwarantanna i czy objęci mają być nią wszyscy pasażerowie. Wojewoda wyznacza miejsce takiej kwarantanny, organizuje transport, wskazani pasażerowie są tam przewożeni – wyjaśnia Przybylski.
Mogłam mieć Ebolę, nikt nie zareagował
- Kiedy byłam w Etiopii na przełomie maja i czerwca, rozchorowałam się na ostre zapalenie oskrzeli. Wylatywałam z Addis Abeby przez Stambuł do Europy, zgłosiłam się na lotnisko i tłumaczę, że jestem bardzo chora, że mam duszący kaszel i wysoką gorączkę. Prosiłam, żeby usadzono mnie w samolocie izolując od innych pasażerów. Osoba, która mnie odprawiała zupełnie to zlekceważyła, posadziła mnie przy oknie w tyle samolotu, ale obok posadziła matkę z małym dzieckiem. To były tureckie linie lotnicze i to był już moment, kiedy o Eboli mówiło się głośno. Ktoś mógł o tym pomyśleć. Co prawda to była Afryka Wschodnia, ale etiopskie linie lotnicze obstawiają przecież zachodnią część Afryki, więc ja równie dobrze mogłam mieć Ebolę. Nikt nie zareagował – opowiada Salonowi24 Alina Krajewska, świecka misjonarka, która pracuje jako konsultant do tłumaczeń Biblii wielu krajach Afryki: w Etiopii, Zambii, Tanzanii, także w RPA i Kongo.
Jak twierdzi Krajewska, w Afryce Wschodniej do działań prewencyjnych podchodzi się bardzo elastycznie. A pewne procedury są wręcz lekceważone. Niesprawdzanie tzw. żółtych książeczek z aktualnymi szczepieniami międzynarodowymi do sierpnia tego roku to był standard. - Na lotniskach nie ma żadnej kontroli, o której słyszałam od znajomych, którzy lecieli przez Kenię, przez Nairobi, gdzie każdy, kto teoretycznie mógł lecieć z Afryki Zachodniej, miał mierzoną temperaturę, czy żeby był pod jakimkolwiek medycznym nadzorem. A przecież wiadomo, że kiedy występuje u pacjenta z Ebolą bardzo podwyższona temperatura, choroba wówczas jest już bardzo zakaźna – tłumaczy misjonarka.
Czym jest Ebola i skąd się wzięła?
Ebola, inaczej nazywana gorączką krwotoczną, to zakaźna choroba, bardzo często śmiertelna. Wywołuje ją wirus Ebola, który został odkryty w 1976 r. podczas epidemii w Demokratycznej Republice Konga. Nazwa pochodzi od rzeki, która przepływała w bliskim sąsiedztwie ogniska choroby. Ebola to wirus odzwierzęcy, człowiek zaraził się nim prawdopodobnie od małp lub owocożernych nietoperzy. Na Ebolę nie ma skutecznych leków ani szczepionki, według WHO może się ona pojawić najwcześniej w przyszłym roku.
W jaki sposób można się zarazić Ebolą?
Ebolą można zarazić się poprzez bezpośredni kontakt z krwią i płynami ustrojowymi chorej osoby, a także przez kontakt z przedmiotami skażonymi przez chorego, np. pijąc z tej samej szklanki, czy jedząc z jednego talerza. Zarazić się można dotykając także łóżko, na którym leżał chory, jego pościel czy ręczniki. Ebola nie przenosi się natomiast drogą powietrzną ani kropelkową.
Objawy choroby
Początek choroby zaczyna się niewinnie. Podwyższona temperatura do 38,5 °C, której towarzyszyć mogą: ból głowy, gardła, mięśni, uczucie osłabienia i ogólnego rozbicia, jak przy stanach grypowych. W drugim etapie choroby dołączają się wymioty, biegunka oraz wysypka. Dochodzi do uszkodzenia nerek i wątroby. U części pacjentów odnotowuje się wewnętrzne i zewnętrzne krwawienia, stąd pierwotna nazwa choroby – gorączka krwotoczna. Objawy choroby mogą pojawić się od dwóch dni do trzech tygodni od zarażenia się wirusem. Okres wylęgania się choroby wynosi od 8 do 10 dni.
Europie bardziej może zagrażać wirus Denga, niż Ebola
- Kiedy jadę do Afryki, bardziej obawiam się o Dengę niż o Ebolę. Denga to jest także gorączka krwotoczna, ale roznoszona przez komary dzienne. Jeszcze nie ma na nią szczepionek, mają być od przyszłego roku i pojawią się tylko dlatego, że choroba ta staje się realnym zagrożeniem w południowej Europie – wyznaje Krajewska.
Jak twierdzi misjonarka, choroba ta wraz z emigrantami z Afryki Północnej dotarła do wybrzeży Europy. I okazuje się, że może stać się zagrożeniem dla cywilizowanej części świata. Zwykle pierwsze zachorowanie nie jest śmiertelne, natomiast drugie i trzecie niszczy wątrobę i narządy wewnętrzne tak, że podobnie jak w przypadku Eboli może zakończyć się krwotokami i śmiercią.
- Dengą nie można zarazić się od innego człowieka, jak Ebolą, tylko po ukąszeniu komara, przenoszącego wirus. Zakażone komary przylatują na statkach, które przemycają ludzi z Afryki Północnej do krajów południowej Europy. I to jest zagrożenie rzeczywiście – tłumaczy misjonarka.
tekst: Monika Kamińska-Wcisło
Inne tematy w dziale Rozmaitości