Trump nie zdradził ruchu MAGA. On tylko mówi głosem Ameryki

Redakcja Redakcja Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 193
Sposób w jaki prezydent USA rozgrywa dotąd swoją wojnę celną z resztą świata pokazuje, że chyba naprawdę idzie mu o poprawę położenia Ameryki wykluczonej przez globalizm i poturbowanej neoliberalnymi szaleństwami - pisze Rafał Woś w Salonie24.

Podstawowy problem ze śledzeniem tego, co się dzieje w Ameryce pod rządami Donalda Trumpa jest natury klasowej. Główne ośrodki opinii, które jego politykę komentują są mu ostentacyjnie wrogie. Wrogość jednych ma oczywiście podłoże polityczne (NYTimesy i CNNy wciąż są obrażone, że to właśnie kandydat przeciwko któremu rzucili na szalę cały swój autorytet wygrał wybory). Ale problem klasowy jest jeszcze poważniejszy.

Przecież amerykańskie media - i te z prawa i z lewa - od dekad wyrażały i reprezentowały wyłącznie perspektywę oraz punkt widzenia lepiej sytuowanych klas społecznych. Od zasobnej w kapitał symboliczny klasy średniej (urzędnicy, nauczyciele, średni szczebel korporacji) po „high end” społecznej drabiny: elity polityczne, prawnicze, technologiczne oraz finansowe.  


Głos Ameryki to głos Trumpa

Problem z Trumpem polega jednak na tym, że on stał się głosem Ameryki, która znajduje się z tymi średnio-wyższymi elitami amerykańskiego społeczeństwa w ostrym sporze. Trumpiści zarzucają tym ostatnim „zdradę zwykłego Amerykanina” i skradnięcie dla siebie całej machiny politycznej z łudząco do siebie podobnymi demokratami, republikanami oraz działającymi w ich interesie mediami czy sądami. Tak to widzi Ameryka, która jest sercem ruchu MAGA - a fakt, że podczepiło się pod niego paru zdradzających swoją klasę miliarderów z Doliny Krzemowej czy zawodowych republikańskich polityków nie ma tu większego znaczenia. To oni pracują teraz dla MAGA. A nie MAGA dla nich.

Oczywiście antytrumpiści lubią przedstawiać 47. prezydenta Ameryki jako impostora. Ich zdaniem Trump to udawany „ludowiec”. A tak naprawdę bogacz siedzący w kieszeni innych bogaczy, który dochrapał się władzy na plecach zwykłego człowieka. No cóż - teza owa jest właśnie testowana w praktyce. I na razie wygląda na to, że jeśli Trump zdradza czyjeś interesy Trump w kluczowych decyzjach swojej administracji to bynajmniej nie są to interesy pracującej Ameryki. To raczej klasa, z której wywodzi się Trump (czyli kapitał i wielki biznes), bierze na razie na siebie negatywne skutki prezydenckiej polityki. 

Trump spełnia przedwyborcze obietnice

Dziejąca się tu i teraz polityka celna to dobry przykład tego zjawiska. Trump zapowiedział w kampanii, że będzie cła wprowadzał - a nie tylko o nich gadał. Wyjaśnił też - głównie ustami swoich speców od gospodarki Steve’a Mirana i Petera Navarro - dlaczego zamierza to robić. W krótkim okresie cła są po to, by zmniejszyć opłacalność importu towarów do USA, a co za tym idzie zwiększyć konkurencyjność rodzimej amerykańskiej produkcji bez której nie będzie mowy o polepszeniu losu mieszkańców zapomnianej przez liberałów „Ameryki pasa rdzy”. W długim zaś okresie cła mają skłonić głównych partnerów handlowych USA do wynegocjowania nowych porozumień z Waszyngtonem. Ich sednem miałaby być zgoda Chin, Unii Europejskiej czy Kanady na trwałe obniżenie wartości dolara amerykańskiego. To właśnie bowiem sztucznie zawyżona wartość amerykańskiej waluty jest powodem dla którego amerykański rynek zalewa tani import z całego świata, a amerykańskiej wytwórczości zwyczajnie nie opłaca się odbudowywać.

Ta polityka nakierowana jest - przypomnijmy - właśnie na poprawę położenia amerykańskich przegranych globalizacji - głównie prowincjonalnej klasy robotniczej, która się w czasach clintonowsko-bushowsko-obamowego neoliberalizmu mocno spauperyzowała. Problem polega na tym, że interes tejże Ameryki nie jest interesem elit opiniotwórczych i symbolicznych współczesnych Stanów. Więcej nawet - każda próba poprawy położenia klas pracujących (a raczej marzących o powrocie dobrych miejsc pracy) oznacza uderzenie w żywotne interesy ekonomiczne elit.  


Amerykański bzines celuje w otwarte rynki

Czyli amerykańskiego biznesu, który zarabia globalnie i potrzebuje otwartych rynków (dlatego tak nie chcą barier celnych nakładanych w odwecie za cła Trumpa). Potrzebuje też tanich towarów z importu do swojej produkcji albo posiada inwestycje za granicą. Nie mówiąc już o interesach zakumulowanego na rynkach finansowych kapitału, który bardzo nie lubi ryzykownych eksperymentów mogących przynieść giełdowe spadki.

Coś takiego rozgrywa się właśnie na naszych oczach. Oto dziennik „Wall Street Journal” donosi, że w minionych dniach do Trumpa peregrynowali wszyscy święci amerykańskiej finansjery. Wiemy, że Jamie Dimon z banku JP Morgan (znany jako swego rodzaju „dziekan Wall Street”) biegał w tych dniach do sekretarza handlu Edwarda Lutnicka żeby przekonać administrację Trumpa do zmiany kursu. Podobne były naciski z innych stron biznesu. Trump - jak dotąd - odprawił ich wszystkich z kwitkiem. Cła pozostają w mocy jako element nacisku na partnerów handlowych wedle pierwotnie naszkicowanego planu.

Oczywiście wszystkiego tego dowiadujemy się niejako "między słowami”. Pomiędzy kolejnymi rundami lamentów nad tym, że „szaleniec Trump” podpala światową gospodarkę niczym jakiś współczesny Neron. Trzeźwe analizy i opinie ustawiające obecne zdarzenia w kontekście są niezwykle rzadkie. Co naturalne, zważywszy właśnie na klasowe nachylenie amerykańskiej opinii publicznej. Jeśli do tego dodamy jeszcze obezwładniający antytrumpizm europejskiego establiszmentu to wychodzi z tego obraz kompletnie powykrzywiany.

Dlatego tak ważne jest zachowanie w tym wszystkim chłodnej głowy i włączenie krytycznego myślenia. Każdy, kto tego nie zrobi łatwo popłynie z głównym nurtem antytrampowego ścieku na rozległe oceany samozadowolenia oraz absurdu. Gdzieś bardzo daleko od stałego lądu faktów.  


Fot. Prezydent USA Donald Trump/PAP

Rafał Woś 

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj193 Obserwuj notkę

Komentarze

Pokaż komentarze (193)

Inne tematy w dziale Polityka