Europa jest dziś jak były strateg Angeli Merkel, który rozpłakał się z powodu gorzkich słów jakie padły pod adresem elit starego kontynentu ze strony nowego wiceprezydenta USA J.D. Vance’a. To niesamowity - wręcz teatralny - symbol tego, jak sklerotyczny liberalny establiszment odmawia przyjęcia do wiadomości wszelkiej krytyki swoich działań.
Co powiedział w Monachium J.D. Vance można sobie odsłuchać albo doczytać. Podsumowując, zastępca (a pewnie i następca) Donalda Trumpa wyraził to, co myśli także bardzo wielu Europejczyków. W tym również niżej podpisany. A mianowicie, że rządzące Unią Europejską pokolenie przywódców zawaliło sprawę. Uwielbiają stroić się w pióra globalnego mocarstwa, bajają o najlepszym miejscu do życia i wydaje im się, że są sercem współczesnej demokracji. Ale w rzeczywistości oderwali się od swoich obywateli. Problemem jest - jak to ujął Vance - „wmówienie milionom wyborców, że ich myśli i obawy, ich aspiracje, ich prośby o pomoc są nieważne lub niegodne, by w ogóle być uważane za demokrację”.
Krytyka pod adresem Vance'a
To dobry punkt wyjścia do krytyki dzisiejszych europejskich elit. Ta krytyka trwa zresztą od lat. Bo jest za co krytykować. Wyliczyć? Proszę bardzo. Za co należy się europejskim elitom liberalnym porządne lanie? Oto za co…
Za naiwność (i to w najlepszej interpretacji) w relacjach z Rosją. Za to, że liderzy Europy dopuścili, by Unia uzależniła się od dostaw gazu z Rosji. Co nie wydarzyło się jakoś tam przypadkiem, tylko było bardzo konkretnym efektem takiej a nie innej koncepcji transformacji energetycznej. „Takiej nie innej” znaczy w tym wypadku opartej na zbyt pospieszne porzucenie węgla, zbyt długie grymaszenie na atom i zbyt mocno podkręcone reguły klimatyczne, które działały niczym bicz zaganiający europejską owieczkę wprost do paszczy rosyjskiego wilka.
Za zatykanie uszu na głosy tych wszystkich, którzy mówili, że Rosja będzie chciała na tym uzależnieniu energetycznym nie tylko dobrze zarobić, ale i wykorzystać je jako rodzaj lewara do rozbudowy swojej pozycji geopolitycznej. Na przykład w temacie ukraińskim. Przez lata ci, co o tym trąbili (na przykład polska prawica) byli przez europejski komentariat zahukiwani jako nieuleczalni rusofobi niezdolni do zrozumienia, że zimna wojna się skończyła. Dziś - dla niepoznaki - to tych, co kiedyś ostrzegali, maluje się jako „agentów Kremla”. Bardzo wygodny sposób na ucieczkę przez euroelity od odpowiedzialności za to, co nawywijali.
Establishment niczego nie rozumie
Ale idźmy dalej. Lanie należy im się także za taką konstrukcję strefy euro, która stała się de facto mechanizmem rozwalającym ideę europejską od środka. Wyszło to na jaw w całej swej jaskrawości dekadę temu w czasie „kryzysu greckiego”. Gdy okazało się, że zamknięcie w obszarze wspólnego pieniądza krajów o bardzo różnym potencjale gospodarczym otwiera rynki Grecji, Włoch czy Portugalii przed towarami "made in Germany” albo „Netherlands”. Ale jednocześnie pompuje takie deficyty handlowe, które przy braku suwerenności monetarnej po stronie Rzymu, Aten albo Lizbony muszą doprowadzić do zdrowego tąpnięcia.
Za takie prowadzenie polityki antykryzysowej w strefie euro, która przypominała gaszenie benzyną pożaru w lesie. Bo tu przypomnieć się godzi, jak Niemcy (czego symbolem był ówczesny minister finansów Schaueble) wykorzystali wszelkie dostępne sposoby w bronić interesów swoich instytucji finansowych byle tylko nie straciły na kryzysie zadłużeniowym ani centa. A że odbyło się to kosztem demolki staremu emerytalnego czy służby zdrowia w krajach południa Europy to zdawało się Berlin czy Brukselę obchodzić niewiele.
Za stworzenie potworka (a właściwie potworków) polityki klimatycznej czy migracyjnej. Czego efektem są dziś stale rosnące ceny energii, które zubażają mniej zamożnych Europejczyków i niszczą konkurencyjność unijnych producentów. A także rosnące poczucie braku bezpieczeństwa publicznego w samym sercu kontynentu szczycącego się - jeszcze dekadę czy dwie temu - swoją stabilnością. Zwłaszcza w relacji do młodszego brata w demokracji po drugiej stronie Atlantyku.
I wreszcie za utratę społecznego słuchu (czyli za to o czym mówił w Monachium Vance). Za to, że europejski establishment systemowo odmawia przyjęcia do wiadomości tego, co próbują mu powiedzieć wyborcy. Od lat jedyną reakcją na spadające notowania partii socjaldemokratycznych, chadeckich, liberalnych czy zielonych (coraz trudniejszych do faktycznego rozróżnienia) jest nazywanie wszystkich, którzy im zagrażają „populistami”, „faszystami” albo „wrogami demokracji”. No i jakże by inaczej „przyjaciółmi Putina” (oczywiście faktyczni przyjaciele Putina we własnych szeregach - przez lata przez Rosję bezpośrednio opłacani - to jest temat tabu). I dalej, za te wszystkie „kordony bezpieczeństwa” wobec Kaczyńskiego, Meloni, Le Pen, Wildersa i innych którzy nadejdą albo już nadchodzą. Niechby choćby dziesiątą część tej energii potrzebnej do ich wznoszenia przeznaczyli na słuchanie tego, co ludziom doskwiera. Ale nie! To byłoby nie w stylu naszych jaśnie panujących euroelit. Bo one przecież nigdy się nie mylą. To ludzie dają się omamić złym „wrogom demokracji”.
To zarzuty, które można i trzeba stawiać liberalnemu establishmentowi tego pokolenia. Pokolenia reprezentowanego przez dziś przez Ursulę von der Leyen, Emmanuela Macrona, Olafa Scholza czy Donalda Tuska. A wczoraj choćby przez Angelę Merkel.
Niemiec aż zapłakał
Ale jaka jest reakcja na te zarzuty? Otóż właśnie taka jak Christopha Heusgena w Monachium. Człowieka, który bynajmniej nie przechodził „z tragarzami” lecz wcześniej był głównym doradcą i strategiem Merkel w kwestiach bezpieczeństwa.
Jaka jest jego reakcja na tę krytykę jego własnego dorobku?
Tak, dobrze widzieliście. Tą reakcją jest… histeria. Łzy ronione nad „utraconymi transatlantyckimi wartościami”. Co znamienne utraconymi nie z powodu wyliczonych powyżej błędów, zdrad, zaparć i złych decyzji Europy. O nie! W optyce Heusgena (i śmiem twierdzić że jest on dla establishmentu, z którego się wywodzi bardzo reprezentatywny) winny jest… Vance. Czyli ten, kto ośmielił się powiedzieć parę słów prawdy.
To on jest winien. To on musi być winien. Bo przecież w innym razie to liberalne elity Europy musiałyby przyznać się do błędu. Ale przecież one nie czują, by taki błąd gdziekolwiek popełniły. Niczym rozwydrzone dziecko będą więc tupać nogą. Dlatego, że oto pojawił się taki, co nie chce już się ich rozwydrzeniu bezczynnie przypatrywać.
Fot. Wiceprezydent USA James David Vance/screen
Rafał Woś
Inne tematy w dziale Polityka