w tle: karetka podczas interwencji w centrum Warszawy. fot. PAP/Szymon Pulcyn. w kółku: Dorota Kowalska, archiwum prywatne.
w tle: karetka podczas interwencji w centrum Warszawy. fot. PAP/Szymon Pulcyn. w kółku: Dorota Kowalska, archiwum prywatne.

Ratowniczka wprost: Bywa, że reanimacja odbywa się przy stole wigilijnym

Redakcja Redakcja Wideo Salon24 Obserwuj temat Obserwuj notkę 9
Najbardziej stresujące w pracy pielęgniarki i ratowniczki jest interwencja do maltretowanego dziecka - przyznaje pielęgniarka anestezjologiczna Dorota Kowalska. Gość "Tłumaczymy jak się nie poddać" jest również pracownicą zespołu ratownictwa medycznego. Pani Dorota w rozmowie z Marianną Fijewską-Kalinowską opowiada również o trudach pracy w karetce w okresie świąt i nowego roku, a także o przypadkach, o których ciężko jest zapomnieć. Mówi też o trudnej sytuacji w sektorze zdrowia publicznego.

Wywiad składa się z fragmentów nowego programu Salon24.pl „Tłumaczymy, jak się nie poddać” prowadzonego przez Mariannę Fijewską- Kalinowską. Cały odcinek programu znajdziesz tutaj:

OD REDAKCJI: Podczas tej rozmowy będzie pojawiał się temat zaburzeń psychicznych oraz samobójstw. Jeśli słucha nas osoba, która zmaga się z takimi problemami, zachęcamy, by zwrócić się po pomoc. 116 123 to numer telefonu zaufania dla dorosłych w kryzysie, a 116 111 to numer telefonu zaufania dla młodzieży.

Praca ratownika medycznego i pielęgniarki od kulis

Marianna Fijewska-Kalinowska: Czy zdarzają się wezwania, podczas których boi się pani o swoje bezpieczeństwo?

Dorota Kowalska: Oczywiście. Kiedyś nawet wraz z kolegą uciekaliśmy, bo pan pobudzony po alkoholu rzucił się na nas i zaczął nas gonić. Wezwaliśmy policję. Doszło do tego, że funkcjonariusze musieli wyciągnąć broń. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę to pójdzie. Każdy z nas, medyków, był narażony na agresję, dlatego mamy przy sobie tablet z przyciskiem „pomoc”. (…) Ja na szczęście nigdy nie odniosłam fizycznego uszczerbku na zdrowiu, ale wielokrotnie spotykałam się z agresją słowną wycelowaną w swoją stronę. Kilka razy z kolegami składaliśmy zeznania przeciwko komuś, kto nas zaatakował, raz nawet jeden pan musiał zapłacić porządną karę pieniężną.

Agresorzy to najczęściej pacjenci?

Różnie, na przykład podczas pandemii jeden z członków rodziny chorego rzucał się do nas, bo nie chciał założyć maseczki. Powiedziałam, że musi to zrobić, bo inaczej nie będziemy mogli udzielić pomocy choremu i wyjdziemy. Inną kwestią są pacjenci chorzy psychicznie. Patrzymy na nich zupełnie inaczej, bo wiemy, że agresja, jeśli występuje, wynika z choroby. Staramy się ich uspokoić albo unieruchomić. (…)

Wspomniała pani o covidzie, co było dla pani najgorsze podczas pandemii? Była pani przecież na pierwszej linii frontu zarówno w szpitalu, jak i w karetce.

Najtrudniejsze były momenty, w których zabieraliśmy kogoś młodego z domu, gdzie było dziecko, które pytało, kiedy tata wróci… a istniało przypuszczenie, że prawdopodobnie już nie wróci, ponieważ objawy były tak zaawansowane. To była bardzo trudna praca zarówno w karetce, jak i na oddziale. Cały czas robiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy, a ludzie i tak umierali. Po prostu nam umierali. Młodzi ludzie. Nie tylko u nas, ale wszędzie. Nie spotkałam się nigdy z infekcją, która potrafiła tak wyniszczyć człowieka.

Jak pani dochodziła do siebie po tych ciężkich dyżurach?

Mam za sobą bardzo długi staż pracy, być może dlatego potrafiłam wytłumaczyć sobie, że są rzeczy, na które ja nie mam wpływu. Ludzie są śmiertelni i nawet jeśli się zrobi wszystko, to pewnych rzeczy się nie przeskoczy. 

Jaka była dla pani najtrudniejsza sytuacja podczas covidu?

Najtrudniejsza sytuacja w mojej pracy wcale nie miała miejsca podczas pandemii, ale dużo wcześniej. Wydarzyła się ponad 20 lat temu i dalej we mnie siedzi. To był 10-latek, który się powiesił, którego reanimowaliśmy, a ja miałam w domu 10-letnie dziecko. Jego rówieśnika. I długi czas nie mogłam sobie wytłumaczyć, dlaczego dziecko jest w stanie coś takiego sobie zrobić. Dzieci to jest nasz punkt newralgiczny. Jak umiera starsza osoba, jest zupełnie inaczej. Pamiętam, jak umierała moja 96-letnia babcia, miała demencję, była zaopiekowana do samego końca, umierała w domu i my chcieliśmy, żeby umarła w domu, bo jej się taka spokojna śmierć w domu należała. Wiedzieliśmy, że taka jest kolei rzeczy. Ale jeśli chodzi o dzieci… tego sobie nie da wytłumaczyć.

Miała pani jakieś przypuszczenie, dlaczego to dziecko postanowiło zakończyć swoje życie?

Nie, nie mam pojęcia. Moją predyspozycją do bycia pielęgniarką jest umiejętność radzenia sobie w sytuacjach stresowych. Wtedy przestają drżeć mi ręce i działam. Tak było również w tej sytuacji- byłam skupiona wyłącznie na reanimacji, nic innego się nie liczyło, o niczym innym nie myślałam. Niestety, nie udało się i po godzinie musieliśmy odstąpić od czynności. To był najtrudniejszy moment, przegrana walka. (…) aktualnie zresztą jest coraz więcej wezwań do dzieci z zaburzeniami psychicznymi. Jesteśmy wzywani nie tylko do dzieci w wieku szkolnym, ale nawet do przedszkolaków.

W jakich sytuacjach jest potrzebna karetka jeśli chodzi o zaburzenia psychiczne dzieci?

Jesteśmy wzywani do samookaleczeń, ale też do agresji. Dzieci wpadają w szał. niszczą rzeczy, są agresywne wobec domowników albo innych uczniów w szkole. Tych zaburzeń jest coraz więcej, powoduje je nieodpowiedni tryb życia i oczywiście elektronika. Nieraz jeździliśmy do dzieci, które wpadały w szał, bo tata zabronił komputera. I one nie były w stanie się uspokoić.

Co się robi w takich sytuacjach?

Gdy dziecko wpada w szał, trzeba odwieźć je do szpitala psychiatrycznego. I często w takich sytuacjach towarzyszy nam policja, aby nas zabezpieczyć. Przecież dzieci, które wpadają w szał to nie tylko 4-latki ważące 20 kilogramów. Chodzący na siłownię 17-latek, ważący 90 kilogramów, to też jest dziecko.

Zdarzają się sytuacje, w których pani zespół wzywa policję lub opiekę społeczna, ponieważ podczas wezwania zauważacie, że dane warunki nie są odpowiednie dla dziecka?

Zdarzają się sytuację, w których policja i opieka społeczna wzywają nas, abyśmy uczestniczyli przy odebraniu dziecka. Kilka lat temu zostaliśmy wezwani na ogródki działkowe na Paluchu do matki narkomanki z 5-dniowym dzieckiem. Nie wiem, kto jej wydał to dziecko w szpitalu. Szpital był poinformowany o sytuacji społecznej tej dziewczyny, ale podobno oszukała ich, że będzie mieszkać z dzieckiem u swojej matki. I może nawet u niej mieszkała przez pierwsze dwa dni, ale potem wylądowała na ogródkach działkowych razem z ojcem dziecka, również uzależnionym. Był dylemat- co z tym zrobić, ponieważ oni nie chcieli oddać dziecka. I nagle przyszło mi do głowy, żeby zapytać: „A jak wy to dziecko przebierzecie, jeśli na dworze jest zaledwie pięć stopni, a wy macie nieogrzewany domek? Jak zmienicie mu pampersa?”. Powiedzieli: „No nie wiemy”. „To jedziemy do szpitala!”- mówię. I pojechaliśmy. W szpitalu ze względów społecznych zatrzymali dziecko. Z drugiej strony byliśmy też świadkami odebrania, które było dla nas zupełnie niezrozumiałe. Bo jak się zabiera dziecko z meliny, to człowiek jest sobie w stanie wytłumaczyć, że tak będzie lepiej, choć rozpacz dziecka jest zawsze ogromna, w końcu to jedyna rzeczywistość, jaką zna.


UWAGA! Jeśli jesteś w kryzysie, depresji, masz myśli samobójcze lub inne problemy, skontaktuj się z osobami, które mogą pomóc. Możesz to zrobić np. dzwoniąc na bezpłatny numer 116 123.

Salon24

na zdjęciu: w tle: karetka podczas interwencji w centrum Warszawy. fot. PAP/Szymon Pulcyn. w kółku: Dorota Kowalska, archiwum prywatne.

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj9 Obserwuj notkę

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo