Fot. Salon24
Fot. Salon24

Miłka Raulin: Byłam w takiej sytuacji, że w tchawicy, w nosie, w gardle miałam śnieg

Redakcja Redakcja Wideo Salon24 Obserwuj notkę 26
- Pilot podjął decyzję, że zawiśnie nad nami i opuści ratownika. Dla nas oznaczało to tragiczny, okropny moment, ponieważ poprzedniego dnia spadł śnieg. Mieliśmy więc tornado o prędkości 260 kilometrów na godzinę, bo właśnie z taką prędkością poruszają się łopaty wirnika helikoptera- mówi w rozmowie z Salonem24 Miłka Raulin, podróżniczka, miłośniczka gór wysokich, autorka książek „Siła marzeń, czyli jak zdobyłam koronę ziemi”, „Siła marzeń, czyli jak zdobyłam Everest” oraz „600 kilometrów lodową pustynią”.

Wywiad jest częścią nowego programu Salon24.pl „Tłumaczymy, jak się nie poddać” prowadzonego przez Mariannę Fijewską- Kalinowską. Pierwszy odcinek programu znajdziesz tutaj:



Marianna Fijewska-Kalinowska: Jedną z twoich ostatnich wypraw był trawers Grenlandii w 2022 roku. Pokonałaś wówczas 600 kilometrów lądolodu, byłaś jedyną kobietą w międzynarodowej grupie. Co stanowiło dla ciebie najtrudniejsze wyzwanie podczas tej wyprawy z kobiecego punktu widzenia?

Miłka Raulin: Najtrudniejsze były wyzwania siłowe. Moi towarzysze byli jednak nieocenieni i bardzo mi pomagali. Za to ja byłam pożyteczna, jako osoba o najmniejszej wadze. Jeśli ktoś wpadł do szczeliny, chłopaki brali mnie za nogę, a ja podpinałam karabinek i byliśmy w stanie tę osobę wyciągnąć.

Jak często podczas takiej wyprawy ktoś wpada do szczeliny?

Oh, non-stop! Czasem tylko nogą, a czasem naprawdę głęboko. Siła nacisku mojej stopy na lądolód była znacznie mniejsza, niż pozostałych uczestników wyprawy, bo ja ważę 50 kilogramów, a oni około 100. Dlatego to oni wpadali do szczelin, a nie ja. Wszystkie inne aspekty, prócz aspektów siłowych, to były aspekty, z którymi radziłam sobie bez problemu.

A aspekty… związane choćby z robieniem siku?

Siku to bułka z masłem! Zaraz opowiem ci, jak wyglądał typowy dzień podczas wyprawy. Otóż: wstajesz rano, otwierasz oczy, jest godzina 5.30 i szron leci ci na twarz. Budzisz się i myślisz: „Jezu, ja tu znowu jestem!”. Jest zimno, musisz wyjść, bo perystaltyka jelit po liofilizowanym jedzeniu przyspiesza niczym rakieta lecąca w kosmos. Musisz znaleźć łopatę i przy -40 stopniach Celsjusza wykopać dziurę, załatwić sprawy i wrócić do namiotu. Potem gotujesz wodę ze śniegu, musisz jej ugotować 2-3 litry, więc proces gotowania trwa około 45 minut. Jesz, ubierasz się i dopiero jesteś gotowy, by ruszyć. O 8 rozpoczyna się wyprawa. Co godzinę robicie przerwy na tak zwane snacks and drinks, a w połowie dnia na obiad, czyli liofilizat, który wystarczy zalać wodą z termosu. Tylko że czasem wiatr wieje z prędkością 80 kilometrów na godzinę, więc żarcie jest wszędzie. Pewnego dnia byłam tak potwornie głodna i wyziębiona, a nie mogłam nic zjeść, bo wiatr zwiewał mi jedzenie z łyżki. To była masakra. Potem dochodzisz do miejsca noclegu, rozbijasz namiot, gotujesz wodę… i tak w kółko. 


Opisałaś swoją wyprawę w znakomitej książce „600 kilometrów lodową pustynią”. Piszesz tam m.in. o ewakuacji lidera podróży, Szweda Mikael Strandberga. Co się stało?

Bardzo polecam tę książkę! Można znaleźć w niej również film, który zmontowałam na podstawie materiałów nagranych przeze mnie i innych członków wyprawy. A historia związana z Mikaelem jest niesamowita. A więc pierwszego dnia wyprawy, w moje urodziny, Mikael postanawia wyjść sam, na nikogo nie czekając…

…znamy już takie górskie historie.

Znamy, znamy! Kiedy z pozostałymi uczestnikami wyprawy dochodzimy do Mikaela, okazuje się, że się wywrócił. Zaczynamy z nim rozmawiać, a on, jak zdarta płyta, zadaje te same pytania: „A gdzie ja jestem?”, „Czy ktoś mi pomoże założyć raki?”, „A co my tu robimy”?, „A którędy mamy iść”. W pewnym momencie Mikael ściąga czapkę i okazuje się, że na głowie ma wielkiego guza, ranę ciętą na pół, z której sączy się nie tylko krew, ale inne… dziwne rzeczy. Mija doba, wszyscy jesteśmy zgodni, łącznie z Mikaelem, że musimy podjąć ewakuację. Uruchamiamy kontakt z osobą, która ma z nami łączność i o tę ewakuację prosimy. To była bardzo trudna decyzja dla Mikaela. Wyobraź sobie, że przez rok przygotowujesz się do tak trudnej ekspedycji! W dodatku on był liderem całej wyprawy. Mikael mieszkał kiedyś na Grenlandii, więc najłatwiej było uczynić go liderem. W końcu przyszedł moment ewakuacji i wtedy okazało się, że helikopter nie jest w stanie wylądować, ponieważ znajdowaliśmy się w niecce. Pilot podjął więc decyzję, że zawiśnie nad nami i opuści ratownika. Dla nas oznaczało to tragiczny, okropny moment, ponieważ poprzedniego dnia spadł śnieg. Mieliśmy więc tornado o prędkości 260 kilometrów na godzinę, bo właśnie z taką prędkością poruszają się łopaty wirnika helikoptera. Po raz pierwszy w życiu byłam w takiej sytuacji, że wszędzie- w tchawicy, w nosie, w gardle- miałam śnieg. Przypominało to efekt bycia w lawinie. My w ogóle nie wiedzieliśmy, że ta akcja będzie tak wyglądać, więc byliśmy na to trochę nieprzygotowani.

Zakładam, że powinniście mieć jakieś maski…
Ale w takiej sytuacji nikt o tym nie myśli! Masz godzinę na to, żeby przygotować lądowisko, a więc dzielisz się pracą i działasz. Ktoś idzie dawać sygnały pilotowi, ktoś siedzi przy Mikaelu, ja próbuję ogarnąć jego rzeczy, żeby móc szybko spakować je do helikoptera, tylko że helikopter wcale nie ląduje, a zamiast tego robi nam… czy mogę przekląć?  

Tak.
Robi nam rozpierduchę. Po prostu totalną, w naszym obozie. Rwie namiot na szmaty, wszędzie rozwiane są nasze rzeczy. Okropny moment… mam aż gęsią skórkę jak to wspominam.

Ale udało się.
Udało się. W końcu Mikael odchodzi razem z ratownikiem, który ma już wszystko przygotowane, a my zostajemy, z tym wszystkim, co się wydarzyło.


MB

Fot. Marianna Fijewska-Kalinowska i Miłka Raulin. Źródło: Salon24

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj26 Obserwuj notkę

Komentarze

Pokaż komentarze (26)