Donald Tusk de facto wypchnął Marcina Kierwińskiego do Parlamentu Europejskiego, bo podejrzewał, że ówczesny szef MSWiA tworzy w ramach Platformy frakcję Rafała Trzaskowskiego. W tej chwili Tusk dał Kierwińskiemu szansę, ale tak, by polityk wszystko zawdzięczał premierowi. Widzimy wewnątrz PO akcję wzmacniającą pozycję szefa rządu w partii – mówi Salonowi 24 dr Andrzej Anusz, politolog, Instytut Piłsudskiego.
Marcin Kierwiński został pełnomocnikiem rządu ds. pomocy powodzianom. Traci mandat eurodeputowanego, który daje niezależność finansową na rzecz pracy ważnej, ale jednak tymczasowej w rządzie. Zdaniem części komentatorów jest tu jednak drugie dno, bo Kierwiński miałby być kandydatem na prezydenta stolicy, jeśli Rafał Trzaskowski zostanie prezydentem RP. Tyle, że jeśli nim nie zostanie, a misja wsparcia dla powodzian się skończy, były szef MSWiA zostanie z niczym. Podjął spore polityczne ryzyko?
Dr Andrzej Anusz: Tu jest kilka elementów. Po pierwsze wewnętrzna sytuacja w Platformie Obywatelskiej. Tajemnicą poliszynela jest, że Donald Tusk de facto wypchnął Kierwińskiego do Parlamentu Europejskiego, bo podejrzewał, że ówczesny szef MSWiA tworzy w ramach Platformy frakcję Rafała Trzaskowskiego. W związku z tym premier przywołał ministra do porządku. Odsunął od rządu, wysłał do Parlamentu Europejskiego. Potem Tusk na nowo troszeczkę poukładał sobie partię „pod siebie”.
Co w takim razie oznacza decyzja o daniu Marcinowi Kierwińskiemu funkcji pełnomocnika ds. pomocy powodzianom?
W tej chwili Donald Tusk dał szansę Marcinowi Kierwińskiemu, wskazał pewną perspektywę polityczną, że wróci i być może właśnie będzie miał szansę kandydowania na prezydenta stolicy po ewentualnym zwycięstwie Trzaskowskiego w wyborach na prezydenta RP. Tuskowi chodziło jednak o to, żeby to on wskazał kandydata, żeby okazało się, że Kierwiński wszystko zawdzięcza premierowi. I myślę, że teraz widzimy wewnątrz PO akcję, wzmacniającą pozycję szefa rządu w partii.
Trwająca powódź wywołuje, co nie dziwi, ogromne emocje. Także ostry spór polityczny. Jak przekładają się takie wydarzenia na poparcie dla partii politycznych?
Zawsze w sytuacjach katastrof tego typu, jak powódź, rząd, który sprawuje władzę, zawsze traci. Dlatego, że nawet w sytuacji, kiedy rząd i służby za to odpowiedzialne robią, co mogą, to zawsze będzie pewne niezadowolenie. Pytanie jest oczywiście o skalę tej straty, i zawsze można podjąć próby zminimalizowania tych strat. Co ciekawe, w pierwszym etapie powodzi głównym rzecznikiem i taką twarzą tej całej sytuacji był premier Donald Tusk. Do dzisiaj nie ma powołanego rzecznika prasowego rządu, co ma swoje konsekwencje. Więc w pierwszych dniach powodzi Donald Tusk stał się twarzą walki z powodzią, zrobił to w pełni świadomie. Wszystkie transmitowane posiedzenia sztabu kryzysowego zachowanie premiera próbowało koncentrować opinię publiczną na Tusku jako osobie, która bierze pełną odpowiedzialność za to, co się dzieje. Premier od czasu do czasu ustawiał się w roli osoby, która od czasu do czasu wykazuje pewne niezadowolenie. Mieliśmy połajanki wobec różnych osób z administracji. Więc można odnieść wrażenie, że owszem, wszyscy tracą, ale Tusk jako jedyny próbuje tę sytuację obrócić na swoją korzyść. A gdy przyszło już do rozdziału konkretnej pomocy, gdzie opozycja będzie śledzić każdy krok i tropić najdrobniejsze potknięcie, wyznaczył na tę funkcję Kierwińskiego.
Utrwali się obraz Tuska jako takiego „szeryfa”, a jak coś pójdzie nie tak, spadnie na kogoś innego?
Tak, proszę zwrócić uwagę, że premier sięga do swoich wypróbowanych schematów działania. Po pierwsze bardzo szybko przywołał Jerzego Owsiaka i WOŚP, co wizerunkowo bardzo mu pomaga. Z drugiej strony ogromnie korzystne z punktu widzenia rządu jest wspólne działanie z Ursulą von der Leyen. Z jednej strony jest przesłanie o wsparciu Unii Europejskiej dla Polaków w trudnej sytuacji. A z drugiej strony mamy podkreślenie relacji z Brukselą.
Mieliśmy też podczas powodzi wzajemne oskarżenia. Politycy PiS przypomnieli działania polityków KO przeciwko np. wzmacnianiu linii brzegowej. Druga strona nie została dłużna, okazało się, że i politycy PiS mieli w tej kwestii swoje za uszami. Jak ocenia Pan działania największej partii opozycyjnej wobec powodzi?
Wydaje mi się, że w pierwszych dniach reakcje Prawa i Sprawiedliwości na to, co się dzieje, były mocno niespójne. Nie było wspólnego przekazu, to znaczy z jednej strony niektórzy politycy mieli pokusę „dowalenia” Tuskowi i rządowi, inni koncentrowali się, głównie na regionalnych „porachunkach”, wyciąganiu nawzajem sobie pewnych historii, prym wiedli tu politycy z Dolnego Śląska. Później był list Kaczyńskiego, który moim zdaniem starał się sytuację uspokoić, to znaczy z jednej strony akcent był tam postawiony na to, że przede wszystkim najpierw trzeba pomagać i skoncentrować się na wsparciu dla powodzian, a dopiero później przyjdzie oczywiście czas na krytykę. Jednak na tym braku spójności PiS stracił. Bardzo ciekawe jest natomiast dosyć twarde i jednoznaczne stanowisko Konfederacji. Mam na uwadze bardzo mocne wystąpienie wicemarszałka Krzysztofa Bosaka, który mówił, że powinna powstać komisja śledcza, która będzie badała działania rządu i władz wobec tej powodzi. I taka komisja faktycznie rządowi i samemu premierowi mogłaby zaszkodzić.
W jakim zakresie komisja śledcza miałaby zaszkodzić premierowi, który jak sam Pan wspomniał korzysta z występowania w roli szeryfa?
Czym innym bieżące występowanie w mediach w trakcie powodzi, tu premier radzi sobie bardzo dobrze. Jednak czym innym będzie badanie okoliczności powodzi przed komisją śledczą. Punktem odniesienia dla takiej komisji będzie zapewne wystąpienie premiera Tuska z 13 września, który powiedział, że nie ma sytuacji alarmistycznej, a kilka godzin później powódź uderzyła. Pytanie, czy premier miał złe informacje, czy świadomie mówił nieprawdę. Moim zdaniem jeden i drugi scenariusz jest dla premiera zły. Dlatego, że jeśli ma złe informacje, to znaczy, że rządzący nie potrafią korzystać z informacji, bo, bo wiemy, że Komisja Europejska już 10 września sygnalizowała o możliwości takiej dużej powodzi, Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej podawał alarmistyczne komunikaty. Natomiast jeśli szef rządu miał te informacje, takie, że będzie źle, a mimo tego próbował na siłę, zaklinać rzeczywistość i uspokajać opinię publiczną, to oczywiście można tłumaczyć to tym, że nie chciał wywołać paniki. Zapłaci jednak za to polityczną cenę. To będzie trochę jak z wypowiedzią jak, jak premiera Włodzimierza Cimoszewicza z 1997 roku, który powiedział powodzianom, że trzeba było się ubezpieczyć. Tu też kontekst jest jasny, że premier uspokajał, mówił, że nie będzie tak źle, a kilka godzin później był dramat, i to ludzie będą pamiętać.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo