Dlaczego w Polsce jest coraz mniej kapłanów? Znany ksiądz szczerze o problemach Kościoła

Redakcja Redakcja Na weekend Obserwuj temat Obserwuj notkę 49
Pod warstwą spektakularnych skandali kryje się codzienne życie Kościoła. To, które wyraża się w autentycznej świętości i jest decydujące dla naszego „dziś” i „jutro”, ale niejednokrotnie także przejawia się w swoistej nonszalancji duszpasterzy wobec wiernych (by nie powiedzieć bardziej zdecydowanie). Przejawia się w braku czasu, w nie docenianiu relacji i spotkań osobowych, w zastępowaniu kontaktów personalnych prostym kliknięciem w Internecie. Problemem są nasze "kazania". Problemem jest też jakość liturgii, która często staje się poważną kością niezgody między tak zwanymi „tradycjonalistami”, a przedstawicielami nowego, czyli soborowego porządku — mówi Salonowi 24 ks. prof. Paweł Bortkiewicz (TCHr).

Ostatnie tygodnie przyniosły szereg informacji o spadku powołań w Polsce. Oczywiście podawane są w sposób bardzo różny – media nieżyczliwe Kościołowi robią to z mniej lub bardziej skrywaną satysfakcją, media życzliwe z troską, ale fakty są takie, że faktycznie ta liczba powołań w naszym kraju spada. Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy?

Ks. Prof. Paweł Bortkiewicz:
Kiedy słyszę słowo „powołanie” przypominają mi się pierwsze zdania książki św. Jana Pawła II „Dar i tajemnica”. Papież pisał: „historia mojego powołania kapłańskiego? Historia ta znana jest przede wszystkim Bogu samemu”. I dalej przypominał, że powołanie jest tajemnicą. Przywołuje to zdanie także dlatego, by podkreślić, że powołanie jest dziełem Boga i w tym znaczeniu, w tym aspekcie nic tutaj się nie zmieniło. Bóg nadal powołuje, Bóg nadal wyzywa młodych ludzi, by przyjęli Jego słowa „Pójdź za mną”.

Problemem jest kryzys powołanych, a to wynika na pewno z wielu rzeczy. Może najpierw z tego, że właśnie zatraciliśmy jako księża w naszym przepowiadaniu, w katechezie ten wymiar tajemniczego i fascynującego dialogu Boga z człowiekiem, który stanowi o istocie powołania. Kiedy spoglądam na różnego rodzaju reklamy zamieszczane w ramach tak zwanych „akcji powołaniowych” widzę w nich swoisty nabór korporacyjny a nie przypomnienie tego najgłębszego wymiaru. 



Sprawa druga to może kryzys samych powołanych. Ludzi młodych naszej epoki, którzy zatracili w sobie albo zatracają gotowość do ofiary i do męstwa. A powołanie zawsze, ale zwłaszcza dzisiaj wymaga bezwzględnie męstwa, bo żyjemy w czasach walki cywilizacyjnej. Powołanie jest dla ludzi mężnych.

I wreszcie sprawa, która może jest najbardziej oczywista, ale wymieniam ją na końcu. To obraz Kościoła przedstawiany jako cyniczna wspólnota perwersyjnych ludzi. Ludzi, którzy głoszą cynicznie normy moralne a sami ich nie przestrzegają. Czy chciałbym być uczestnikiem takiej grupy przypominającej zorganizowaną przestępczość, a nie wspólnotę wiary? Oczywiście, że nie. Tylko że ten obraz Kościoła jest fałszywy, jest zmanipulowany, a nam w Kościele brakuje siły i umiejętności przedstawiania prawdziwego wizerunku Kościoła — świętego Kościoła, choć grzesznych ludzi, Kościoła grzesznych ludzi, ale prawdziwie świętego. 



Dwie dekady temu, gdy wchodziliśmy do Unii Europejskiej, często pojawiał się argument, że Polska w Unię wniesie swoje wartości, tradycję, że Kościół polski przyczyni się do odnowy tego zachodniego – to na Zachodzie brakowało kapłanów. Dziś zaczyna brakować ich w Polsce. Czy to problem przejściowy, czy może niebawem będziemy w świątyniach (a w Warszawie czasem się to dzieje) słuchać mszy świętych i spowiadać się u kapłanów z innych państw?

To bardzo ciekawe i ważne zagadnienie. Przez szereg lat, poczynając od przedszkola końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, jeździłem do Krakowa na konferencje „Kościół a Europa” organizowane przez księdza biskupa Tadeusza Pieronka. Przez kilka pierwszych lat słyszeliśmy dokładnie te zdania wypowiadane przez przedstawicieli chadecji niemieckiej i europejskiej, mówiące o potrzebie wartości, o misji rechrystianizacji Europy, o wkładzie Polski chrześcijańskiej. Kiedy weszliśmy w struktury Unii narracja radykalnie się zmieniła. Słyszeliśmy o tym, że mamy się uczyć demokracji, że mamy zapoznawać się z kodem zasad unijnych i spędzić długie lata na edukacji własnej. Mimo wszystko jednak mogliśmy wnosić te wartości. I jestem przekonany, że w jakimś sensie i w jakimś stopniu je wnosiliśmy i wnosimy. Ożywionych zostało wiele parafii katolickich na zachodzie Europy — w Niemczech, Wielkiej Brytanii, we Francji w Hiszpanii za sprawą Polaków przybywających i osiedlających się w tych krajach. Przyjmowaliśmy też jednak sposoby życia społeczeństw liberalno-demokratycznych.

Przyjmowaliśmy pewne nieznane nam wzorce Kościoła jako instytucji bardziej społecznej niż jako sakramentu zbawienia. Przekonywaliśmy się, że rady parafialne mają decydujący głos także w kwestiach liturgiczno-doktrynalnych. To oczywiście pobieżnie szkicowane przyczyny degradacja autorytetu kapłańskiego. Istotnie przeżywamy i doświadczamy dziś kryzys kapłanów. Nie potrafię przewidzieć, czy ten stan przerodzi się w sytuacje, o których Państwo wspominacie — zastępowania wakatów w naszych parafiach przez duszpasterzy z zagranicy, zwłaszcza z krajów Afryki czy Indii. Dla samej posługi nie będzie to miało istotnego znaczenia. W kwestiach kulturowych jednak problem może się pojawić. W tym miejscu chciałbym jedynie przekazać głęboką nadzieją, że jeśli zmobilizujemy siły duchowe i siły wewnętrznego świadectwa, znajdą się wśród naszych młodych ludzi ci, którzy będą mieli odwagę odpowiedzieć na wezwanie Chrystusa.

Nie oszukujmy się jednak – choć oczywiście są środowiska Kościołowi niechętne, które wszelkie potknięcia wykorzystają, albo wyolbrzymiają, faktycznie w ostatnich latach doszło do wielu rzeczy, które miejsca mieć nie powinny, i nie chodzi tylko o nagłaśniane przez media sytuacje, nadużycia seksualne, ale takie zwykłe sytuacje codziennie, gdzie może nie ma l nic nagannego, ale wierni często żalą się, że np. świątynie zmieniają się trochę w urzędy, że nie mają tego w związku z parafiami itd.

Zdecydowanie się zgadzam. Wciąż musimy uświadamiać sobie, że pod warstwą spektakularnych skandali kryje się codzienne życie Kościoła. To, które wyraża się w autentycznej świętości i jest decydujące dla naszego „dziś” i „jutro”, ale niejednokrotnie także przejawia się w swoistej nonszalancji duszpasterzy wobec wiernych (by nie powiedzieć bardziej zdecydowanie). Przejawia się w braku czasu, w nie docenianiu relacji i spotkań osobowych, w zastępowaniu kontaktów personalnych prostym kliknięciem w internecie. Problemem są nasze kazania. Problemem jest też jakość liturgii, która często staje się poważną kością niezgody między tak zwanymi „tradycjonalistami” a przedstawicielami nowego, czyli soborowego porządku.

Do tego dochodzi, choć może w sposób nieukonkretniony, ale sytuacja pewnego chaosu w Kościele wywoływanego na przykład przesuwaniem akcentów z doktrynalnych na administracyjne. Mam spory dystans w stosunku do obecnego synodu, który zajmuje się ułatwieniem technologicznych relacji wewnątrz Kościoła, tak jakby to było głównym powodem problemów. Postuluje się na przykład tak mocno „dialog” z wszystkimi we wszystkim, zapominając o tym, że w kwestiach wiary obowiązuje nas słuchanie i posłuszeństwo Słowu Boga, a nie pluralizm własnych poglądów.

Przywołuję ten temat tylko dlatego, by podkreślić, że od lat zaniedbujemy edukację doktrynalną i moralną, jak również liturgiczną. Wielu z nas w Kościele jest tego świadomych, zarówno wśród duchowieństwa, jak i wśród świeckich. Bezwzględnie wielu dąży też do przełamania tego stanu kryzysu. Dobrze, że uświadamiamy sobie te mankamenty, ale oczywiście potrzebna jest wewnętrzna siła i wola przezwyciężenia tych stanów rzeczy z pomocą Boga. Jeśli tę silną wolę zakotwiczymy w mocy sprawczej Boga odniesiemy sukces. 



Czy nie jest trochę tak, że polski Kościół doskonale pełnił swoją rolę, jako oaza wolności i ostoja polskości w okresie totalitaryzmu i niewoli, potem miał św. Jana Pawła II, ale po odejściu papieża Polaka zabrakło trochę nowego nauczania – to znamienne, że przypomina się miłe kremówki, ale już nie pamięta o bardzo mocnym kazaniu w Kielcach, gdy Jan Paweł II krzyczał do zebranych, był naprawdę bardzo zdecydowany?

W ostatnich tygodniach wracam wspomnieniem do papieskich tekstów z pielgrzymek do Polski w latach 1979,83 i 87, a więc w okresie, w którym św. Jan Paweł II, przeprowadził nas przez Morze Czerwone komunizmu do wolnej Polski. Czytam także jego dekalog z 1991 r. i zarazem publicystykę z lat dziewięćdziesiątych. To właśnie już wtedy, z ust zarówno publicystów katolickich, jak i tych skupionych wokół „Gazety Wyborczej” pojawiały się bardzo wyraźne stwierdzenia, że pielgrzymka roku 1991 przyniosła rozgoryczenie, że papież nie docenia wolności i demokracji, nie rozumie ich. Pisano, że zmagania Episkopatu Polski o lekcje religii w szkołach, o wartości chrześcijańskie, są jakimś zupełnym nieporozumieniem i budowaniem państwa wyznaniowego, przed czym przestrzegali Miłosz i Kołakowski.

Bardzo szybko roztrwoniliśmy dziedzictwo św. Jana Pawła II sprowadzając je nie tylko do kremówek, ale do powtarzania, chociażby przez Michnika wizerunku „dobrego papieża, który głosił prymat miłosierdzia nad sprawiedliwością”. Ten papież przekonywał nas jednak o grzechu, ten papież przypominał, że wolność realizuje się poprzez związek z prawdą, że wolność oderwana od prawdy w życiu politycznym staje się systemem totalitarnym. Uczył nas potrzeby wypracowania relacji Kościoła i państwa, ale odżegnywał się od takiej wizji neutralności, która oznacza faktyczną ateizację. Nie godził się na to, aby Kościół został sprowadzony do instytucji dobroczynnej i przestał pełnić swoją misję w życiu publicznym. Szybko zapomnieliśmy o papieżu, a dzisiaj cierpimy na jakiś uwiąd w drodze powrotu do jego nauk. Tymczasem w tych naukach tkwi bezwzględnie ogromna siła. Tkwi moc prawdy, która może nas wyzwolić, także w dzisiejszym czasie, który zdumiewająco stał się regresem do czasów głębokiego systemu
totalitarnego.

Ostatnio komentował ksiądz dla nas kwestie zdejmowania Krzyży w przestrzeni publicznych. I okazało się, że Polacy pomimo tej laicyzacji, odejścia od praktyk religijnych, są ograniczaniu symboli jednoznacznie przeciwni. Czy nie oznacza to, że ludzie wciąż potrzebują chrześcijańskiej duchowości, tylko brakuje szerszego programu duszpasterskiego dostosowanego do współczesnych czasów?

Wspominałem też w tej rozmowie, że krzyż był i pozostawał znakiem jedynym, pod którym możemy się zgromadzić. Niezapomnianym pozostaje dla mnie wspomnienie Mszy świętej w intencji ofiar katastrofy smoleńskiej na placu Piłsudskiego. 96 portretów ludzi — różnej wiary i jej braku, różnych orientacji politycznych i światopoglądowych zgromadzonych pod krzyżem Chrystusa. Później, choć było to bardzo bolesne doświadczenie, krzyż na Krakowskim Przedmieściu, o który toczyła się walka, toczył się ogromny spór. Krzyż, który eksplodował z jednej strony żądaniem usunięcia go z przestrzeni publicznej, a z drugiej strony wywołał postawę obywatelskiego nieposłuszeństwa. Krzyż istotnie jednoczy, ale też staje się symbolem walki, walki duchowej przede wszystkim. Bo o nią tutaj nade wszystko chodzi.

Chciałoby się powiedzieć, że krzyż stanowi taki ostatni próg, który uświadamia nam, że jego przekroczenie staje się osunięciem się w nicość. I może ta decyzja prezydenta Warszawy wywołała u wielu z nas powrót tej świadomości. Przede wszystkim jednak trzeba dążyć do tego, aby tak wstrząsających impulsów nie było, aby jednoznacznie wyrażony brak sprzeciw na próbę dezynfekcji życia publicznego ze znaku krzyża był sprzeciwem zamykającym całą tę sprawę. 


Fot. Pixabay

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj49 Obserwuj notkę

Komentarze

Pokaż komentarze (49)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo