Ta akcja, która została w czwartek upubliczniona, jest pewnym punktem zwrotnym. Chodzi o zwrócenie uwagi na to, co się dzieje. Możemy za chwilę dojść do sytuacji, w której naprawdę niebawem mogą zacząć znikać media. A jeśli już to się stanie, to politycy i społeczeństwo zależeć będą od tego, co wielkie korporacyjne biznesy zechcą im pokazać, jak zaplanują swoje algorytmy. Będą nami sterować. A jeżeli pojawi się news o jakimś bardzo poważnym wydarzeniu, to nie będzie miał kto zweryfikować, czy to prawda, czy fejk – mówi Salonowi 24 Paweł Nowacki, ekspert ds. cyfrowych Izby Wydawców Prasy, członek zarządu Stowarzyszenia Praktyków Transformacji Cyfrowej.
Trwa protest w obronie mediów. Gdy wejdziemy na największe portale, wyświetlają się plansze pt. „Politycy, nie zabijajcie polskich mediów”. O co w tym proteście chodzi?
Paweł Nowacki: W największym skrócie chodzi o pieniądze. A przede wszystkim o to, jaki ostatecznie kształt przyjmie ustawa, implementująca dyrektywę do spraw pokrewnych, którą Polska jako ostatnia implementuje w Unii Europejskiej. Poprzedni rząd nie był chętny ba zająć się tematem przez dwa i pół roku.
Ten rząd za to zajął się, ale zapisy, jakie są obecnie przygotowywane (obecnie ustawa jest w Senacie), spowodują, że jeśli dojdzie do negocjacji między wydawcami, portalami, serwisami lokalnymi, czy takimi jak Salon24 albo serwisami internetowymi należącymi do rozgłośni radiowej, czy telewizyjnej, to negocjacje będą trwały bardzo długo. Być może nawet i kilka lat. Stanie się tak, ponieważ nie ma instancji odwoławczej. I to jest jeden z głównych postulatów. Wydawcy domagają się, by punkt na temat arbitrażu w tego typu sprawach został dopisany do ustawy. Arbitraż taki istnieje w kilku krajach, choćby we Francji, a poza Europą w Kanadzie, czy w Australii.
Tam, gdy wydawcy i platformy typu Google, czy Facebook nie mogą się dogadać, po jakimś czasie do gry wkracza rząd. I mówi np., że mają podpisać umowy licencyjne w ciągu 3 miesięcy, a jak nie to nałoży karę. To o to, mówiąc w największym skrócie, chodzi. Choć oczywiście tam jest więcej zapisów, ale ten, o którym wspomniałem to dziś kluczowy punkt. Sprawa jest istotna o tyle, że jeśli np. Google mówi „będę płacił” i przedstawia swoją ofertę, to nie wiemy tak naprawdę, jak to wylicza, jakie będą kwoty. We Francji, polityka ochrony wydawców jest chyba najbardziej zaawansowana. I tam, gdy firma nie dostarczyła w ciągu 3 miesięcy danych potrzebnych do przejrzystej oceny wynagrodzenia wydawców za prawa pokrewne, urząd antymonopolowy nałożył na Google karę 250 milionów euro. Za to, że próbuje opóźnić opłaty dla wydawcy.
To ważny temat dla ludzi zajmujących się na co dzień mediami. Jednak zwykły czytelnik, słysząc o jakichś negocjacjach dotyczących pieniędzy, może myśleć – co to mnie obchodzi, że się panowie redaktorzy „kłócą o internety”. Co ten spór oznacza dla zwykłego odbiorcy mediów?
Znaczenie jest kolosalne, gdyż media klasyczne, podają informacje, które dziennikarze weryfikują, sprawdzają jej prawdziwość itd. Wielkie platformy udostępniają treści, ale według nie prawdziwości i wagi informacji, ale według algorytmu, pod konkretnego użytkownika. Mamy dwie strony – jedna, to są twórcy treści, dziennikarze reprezentujący wydawców, którzy treści tworzą. Piszą artykuły, weryfikują informacje czy fake newsy. Koszt pracy tych dziennikarzy ponoszą wydawcy. Opłacają wynagrodzenia dziennikarzy, rachunki za prąd, delegacje, przeloty, ich sprzęt itd. I jeżeli wydawca wpuszcza robot Google, by indeksował te treści w wynikach wyszukiwania, to BigTech powinien zapłacić licencję za używanie tych treści.
Dzisiaj mamy taką sytuację, że bardzo wielu internautów nawet nie klika w wyniki wyszukiwania, tylko poprzestaje na czytaniu nagłówków. Tyle że te nagłówki nie zostały wytworzone przez Google'a, tylko były wytworzone przez wydawców i dziennikarzy przez nich zatrudnionych. Co więcej, dzisiaj ponad 30 proc. klików to w linki ze stron, które prowadzą do innych produktów Google'a, do YouTube'a, innych jego produktów. W efekcie mamy nierówność – producenci treści ponoszą wszystkie koszty, a pośrednicy zarabiają i zyskami się nie dzielą. Oczywiście sami pośrednicy, tacy jak Google czy Facebook, mają dodatkowe narzędzia do monetyzacji powierzchni reklamowych — służące wydawcom, by na swoich serwisach udostępniać powierzchnie pod reklamę, kupowaną za ich pośrednictwem. Np. dzięki Google AdSense.
Dwaj najwięksi gracze Alphabet (właściciel Google) i Meta (Facebook) zgarniają aż 60 - 70 proc. rynku reklamowego w Polsce i podobnie jest w wielu krajach. Tę ogromną nierówność, dostrzegli wydawcy na całym świecie. Stąd rozwijają się inne modele przychodowe, na przykład subskrypcje, donacje itd.
Czy szansą wydawców może być publikowanie płatnych treści w sieci, takich gazet tradycyjnych w treści, ale nowoczesnych w formie, które mogłyby, jeśli chodzi o pozyskanie środków wyjść poza ten system zależności, w którym media się znalazły?
Akurat tym zajmuje, bo pracuję z różnymi wydawcami nad subskrypcjami. Pójście w model oparty na płatnościach od użytkowników, czyli płatne może wydawcom pomóc, ale to długa droga. Faktycznie rośnie na świecie liczba rozmaitych serwisów, o bardzo zróżnicowanym charakterze z subskrypcjami czy dobrowolnymi donacjami. Pojawia się wiele mediów specjalistycznych, lokalnych, czy ogólnokrajowych, które płatne treści oferują. Tyle że ich przychód, szczególnie w pierwszym okresie nie będzie znaczący. Pytanie więc, jakie jest założenie danego wydawcy, czego od swojego projektu oczekuje.
Znamy przypadki na przykład z Nowej Zelandii, gdzie niektórzy wydawcy w ogóle zrezygnowali z prowadzenia na dużą skalę swoich profili na Facebooku i odnotowali wzrost ruchu na swojej stronie. Bo jeżeli internauta zna brand i ceni daną markę, to gdy jej zabraknie w mediach społecznościowych, sam zacznie jej szukać. Pamiętać należy, że dla największych graczy nie liczą się treści, tylko algorytm, na podstawie którego daną informację chce nam pokazać.
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że jakąś szansę mieć będą bezpłatne, ale trochę ambitniejsze gazety drukowane. Że wydawcy mogliby tam szukać reklamodawców spoza tego dyktatu big techu. Więc połączenie bezpłatnych gazet drukowanych i płatnych treści w sieci mogłoby być ciekawym pomysłem. Rzecz w tym, że koszty druku są naprawdę spore. A po pandemii ludzie już całkiem przenieśli się do sieci, a reklamodawcy również. Prasa drukowana umiera, z kolei płatna w internecie dopiero raczkuje. Co nas czeka, jeśli trwający protest nie przyniesie skutków i nie uda się uporządkować sytuacji na rynku medialnym?
Ta akcja, która została w czwartek upubliczniona, jest pewnym punktem zwrotnym. Chodzi o zwrócenie uwagi na to, co się dzieje. Możemy za chwilę dojść do sytuacji, w której naprawdę niebawem mogą zacząć znikać media. A jeśli już to się stanie, to politycy i społeczeństwo zależeć będą od tego, co wielkie korporacyjne biznesy zechcą im pokazać, jak zaplanują swoje algorytmy. Będą nami sterować. A jeżeli pojawi się news o jakimś bardzo poważnym wydarzeniu, to nie będzie miał kto zweryfikować, czy to prawda, czy fejk.
W czwartkowym programie porannym w TVN24 powiedziałem, że problem leży w tym, że dziennikarzy Facebooka i Google'a nigdy nie będzie. Te platformy są pośrednikami. W przypadku i Google, i Meta ich biznes nie opiera się na treściach, ale na danych jakie zbierają śledząc zachowania użytkowników. I monetyzują te dane oferując dostęp do userów reklamodawcom. Z kolei wydawca oprzeć się musi na tworzeniu treści, opłaceniu ludzi, którzy wytworzą zweryfikowane informacje. To jest ta zasadnicza różnica.
Inne tematy w dziale Kultura