Trwa narodowe rozdzieranie szat po meczu z Austrią. Tymczasem Polacy, choć odpadli, osiągnęli ogromny sukces. Przy ciągłych zmianach selekcjonerów, aferach, fatalnej pozycji polskich klubów, promowaniu w lidze przeciętnych obcokrajowców kosztem Polaków, braku zdolnej młodzieży, fakt, że od 2016 roku biało-czerwonym udało się awansować na wielkie turnieje, jest wynikiem ponad stan. Selekcjoner powinien zostać. A rozliczeniu i ocenie podlegać po mundialu.
Czas po porażce piłkarzy w wielkim turnieju jest nie do wytrzymania. Problemem nie jest odpadnięcie z mistrzostw, ale wysyp futbolowych "znawców", którzy swymi „mądrościami” zalewają media społecznościowe. Nie chodzi o kibiców – ci czasem piszą mądrze, czasem dają upust emocjom, ale przynajmniej mają pojęcie, o czym mówią. Chodzi bardziej o ludzi, którzy mecz obejrzą raz na kilka lat, pojęcia nie mają, ale wydają kategoryczne sądy, są pierwsi do ferowania wyroków. Najlepszy przykład sprzed lat – pewien bardzo znany publicysta, polityczny komentator (przez litość nazwiska nie wymienię), w 2016 roku na prywatnych spotkaniach hejtował Kubę Błaszczykowskiego za przestrzelenie karnego w meczu z Portugalią. Mówił, że Adam Nawałka popełnił błąd, powołując emeryta do kadry (sic!). Ta historia przypomniała mi się, gdy na jednym z największych portali w trakcie meczu z Holandią pojawił się potworny bluzg na Nicolę Zalewskiego, jednego z najbardziej utalentowanych naszych zawodników.
Szkodliwe mity okazjonalnych kibiców
Piłkarz Romy popełnił w meczu z Holendrami błąd, ale na chamskie wyzwiska i obrażanie nie zasłużył. Hejt to jedno (portal po jakimś czasie bluzg usunął), drugie to populistyczne hasła, jakie pojawiają się po każdej porażce biało-czerwonych. Gdy selekcjonerem jest Polak, nagle remedium na bolączki kadry ma być zastąpienie go fachowcem zza granicy. A gdy ów fachowiec się pojawi i ponosi klęskę, to znów podnosi się krzyk w obronie polskiej myśli szkoleniowej. Ze strony tych samych, którzy wcześniej na myśl tę psioczyli. Po każdej klęsce spodziewać się możemy żądań odmłodzenia kadry, które ma być remedium na wszelkie bolączki. Fakty są takie, że ci młodzieżowcy, którzy się nadają i są w formie, na Euro pojechali. Zmiana pokoleniowa jest nieodzowna, musi odbywać się jednak z głową. Oczekiwanie na jej przyśpieszenie związane jest jednak z pewnym szkodliwym mitem, o rzekomym potencjale naszej piłki nożnej.
Na podwórku już nikt nie kopie
Okazjonalnym kibicom wydaje się, że wystarczy zatrudnić dobrego selekcjonera, odmłodzić drużynę na „chłopaków, którym chce się biegać” i biało-czerwoni zaczną jak za śp. Kazimierza Górskiego zdobywać medale. Rodzima piłka ma mieć rzekomo wielki potencjał, ale przez jego niewykorzystanie reprezentacja przegrywa. W rzeczywistości jest odwrotnie – to porażka jest dla polskiej drużyny narodowej stanem permanentnym. A sukcesy z lat 70. i 80. były pewnym miłym wynaturzeniem, wynikiem ponad stan. Efektem splotu wielu czynników. Pojawiło się niezwykle utalentowane pokolenie. W dorosłość weszli ludzie urodzeni w powojennym wyżu demograficznym, dla których w zniszczonym wojną, komunistycznym kraju gonitwa za piłką była często jedynym sposobem spędzania wolnego czasu. Jeszcze w latach 80. i na początku 90. obrazek dzieci rozgrywających mecze „blok na blok”, „osiedle na osiedle” był stałym elementem krajobrazu. Dziś młodzież spędza raczej czas w internecie, niż na boisku. W latach 70. do świetnego pokolenia doszedł genialny selekcjoner.
Geniusz pana Kazimierza
Przy okazji stulecia urodzin legendarnego szkoleniowca pojawiły się opinie, że Kazimierz Górski nie był wielkim trenerem. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Może nie był wybitnym szkoleniowcem w klubie, ale praca selekcjonera to coś innego. Pan Kazimierz po pierwsze dobrał sobie odpowiedni sztab ludzi. Po drugie, umiał dokonywać nieoczywistych wyborów (np. po kontuzji Włodzimierza Lubańskiego stawiał na Andrzeja Szarmacha, a nie króla strzelców Ekstraklasy Joachima Marxa). Piłkarze byli gotowi skoczyć za nim w ogień. Opracował też optymalną dla tamtej drużyny taktykę. Potem niezły poziom trzymały reprezentacje Jacka Gmocha i Ryszarda Kuleszy, sukces osiągnął jeszcze Antoni Piechniczek. Następnie przez lata na turniejach nie było Polaków wcale. A gdy już wrócili, to start zazwyczaj sprowadzał się do oklepanego „mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor”. Patrząc globalnie, w ciągu stu lat historii naszej piłki, czas sukcesów był jedynie epizodem.
Czas sukcesu wyłącznie epizodem
Biało-czerwoni zaczęli aspirować do światowej czołówki w latach 30. XX wieku (4. miejsce na Igrzyskach Olimpijskich 1936, niesamowity, choć przegrany 5:6 mecz z Brazylią na debiutanckich Mistrzostwach Świata w 1938 roku). Rozwój przerwała wojna. Do czołówki dołączyli w latach 70. (złoty medal Igrzysk Olimpijskich 1972, trzecie miejsce na MŚ 1974, wicemistrzostwo olimpijskie 1976, 5 miejsce MŚ 1978, wreszcie trzecie miejsce na mundialu 1982). Sukces w Hiszpanii był łabędzim śpiewem, po nim były przegrane eliminacje do Euro '84, i druga runda MŚ w Meksyku w roku 1986. I lata wielkiej posuchy. Jedynym jaśniejszym punktem tamtego czasu był srebrny medal olimpijski w Barcelonie (1992), ale w igrzyskach brały już wtedy udział drużyny młodzieżowe. Na 22 turnieje o mistrzostwo świata z lat 1930–2022 Polacy zakwalifikowali się do dziesięciu turniejów. Dwa razy zajęli trzecie miejsce, raz piąte, dwa razy odpadli po wyjściu z grupy. Pozostałe starty kończyli na pierwszej rundzie.
Tylko dwa razy wyjście z grupy
W mistrzostwach Europy zagrali biało-czerwoni pięć razy, cztery razy awansowali, raz byli współgospodarzem. I tylko raz w 2016 roku we Francji udało się wyjść z grupy, dotrzeć do ćwierćfinału, otrzeć o półfinał. Jeśli chodzi o Igrzyska Olimpijskie, turniej piłkarski ma mniejszy prestiż, a nasi piłkarze ostatni raz grali w nim w 1992 roku, 32 lata temu. W XXI wieku na 12 wielkich imprez Mistrzostw Świata i Europy Polacy zagrali na ośmiu. I tylko dwa razy wyszli z grupy, a jedynie start na Euro we Francji w 2016 roku można uznać za względny sukces. Wyjście z grupy w Katarze było wynikiem przyzwoitym, ale nic ponadto. Statystyki czasem można oszukać, ale na dłuższą metę mówią prawdę. Po prostu nasza piłka jest bardzo przeciętna. Może iść w górę, wymaga to jednak pracy i planu działania.
Wynurzenia bezrozumnego kretyna
Niestety – w naszym kraju każda porażka kończy się ogromnym lamentem, wynurzeniami nieznających się na rzeczy kretynów, wreszcie debatą nad koniecznością zwolnienia selekcjonera. Co gorsza, zdarza się, że ludzie za piłkę odpowiedzialni głosom takim ulegają. I selekcjoner traci posadę, przychodzi następca, często z zupełnie inną wizją niż poprzednik. Popracuje parę miesięcy, nie zdąży się rozejrzeć, a zmiana następuje na nowo. Przypomnijmy, że ostatnich 12. selekcjonerów reprezentacji Niemiec to Otto Nerz, Sepp Herberger, Helmut Schoen, Jupp Derwall, Franz Beckenbauer, Berti Vogts, Erich Ribbeck, Rudi Voeller, Juergen Klinsmann, Joachim Loew, Hansi Flick, Julian Nagelsmann. U nas ostatnich dwunastu to Jerzy Engel, Zbigniew Boniek, Paweł Janas, Leo Beenhakker, Stefan Majewski, Franciszek Smuda, Adam Nawałka, Jerzy Brzęczek, Paulo Sousa, Czesław Michniewicz, Fernando Santos, Michał Probierz. Różnica? W przypadku Polski 12 selekcjonerów prowadziło drużynę w obecnym stuleciu, w przypadku Niemiec przez całe sto lat! U nas od 1921 roku szkoleniowców było chyba siedemdziesięciu.
Dali przykład Szwajcarzy
Innym przykładem jest reprezentacja Szwajcarii. Ekipa o podobnym potencjale do naszego. Nie sięga po medale, ale regularnie gra w wielkich turniejach (podobnie jak Polska). Różnica jest taka, że od 2014 roku Szwajcarzy w każdej wielkiej imprezie grają przyzwoicie, wychodzą z grupy. A na poprzednim Euro sprawili sensację, eliminując Francję i docierając do ćwierćfinału. Drużynę Helwetów prowadziło w tym stuleciu czterech szkoleniowców: Kobi Kuhn, Ottmar Hitzfeld, Vladimir Petković, Murat Yakin. U nas selekcjonerów, jak wiemy, było 12. Reprezentacja to ciągły plac budowy, na którym non stop zmienia się inżynier, główny architekt i sam projekt. Biorąc to pod uwagę, nie powinniśmy narzekać na porażki, ale cieszyć się, że w ogóle ta drużyna gdziekolwiek awansuje. Przy ciągłych zmianach selekcjonerów, koncepcji, logiczny byłby powrót do koszmarnych piłkarsko lat 90. Dlatego media społecznościowe warto w czasie po Euro wyłączyć. I nie słuchać tych, którzy wiedzą najlepiej, a nie rozróżniają rzutu karnego od spalonego.
Probierz powinien zostać
Michał Probierz, choć w meczu z Austrią popełnił błędy, powinien zostać na stanowisku. Dostać komfort pracy do zakończenia eliminacji MŚ, bądź samego turnieju, jeśli awansuje. Podstawą oceny powinno być porównanie wyników na przestrzeni lat. Przydałyby się kryteria wyboru następców – selekcjonerem powinien zostawać opiekun reprezentacji młodzieżowej. Z przynajmniej dwóch powodów. Pracując z młodzieżówką trener uczy się specyfiki prowadzenia reprezentacji, poznaje wszystkich uzdolnionych graczy młodszego pokolenia. Czas wreszcie odrzucić mrzonki o powtarzaniu sukcesów z lat 70. To szybko nie wróci. Realna jest poprawa poziomu i powtarzalność wzorem Szwajcarii – a więc wychodzenie z grupy na dużych imprezach. Raz na ileś może zdarzyć się jakaś niespodzianka, ćwierćfinał, w wypadku wyjątkowego zbiegu okoliczności coś więcej. Jednak byłoby to raczej przypadkiem – realnie nawet po wykonaniu wielkiej pracy na więcej niż 1/8 finału stać naszej reprezentacji nie będzie. W perspektywie krótkoterminowej, bo dobre szkolenie młodzieży i skauting mogą sprawić, że za wiele lat nowe genialne pokolenie się pojawi. To jednak melodia przyszłości.
Przemysław Harczuk
Inne tematy w dziale Społeczeństwo