Warto przypomnieć czas dokładnie sprzed pół wieku, czyli 1974 rok. Wtedy również jechaliśmy do Niemiec, i również w roli outsidera. Mieliśmy w grupie Argentynę i Włochy. Marzeniem kibiców było to, żeby się nie skompromitować. A potem były wspaniałe mecze i awans w wielkim stylu. Ostatecznie trzecie miejsce, największy sukces w historii polskiej piłki – mówi Salonowi 24 Michał Listkiewicz, były prezes PZPN.
Trwa odliczanie czasu do mistrzostw Europy. Dawniej, także za Pana prezesury – w roku 2002, 2006 i 2008 były przed turniejami ogromne oczekiwania, następnie zawód. Jednak meczami kadry żyli wszyscy. Dziś chyba nie ma tak napompowanego balonika, oczekiwań jak w poprzednich turniejach. Nie martwi Pana taki brak wiary w sukces?
Michał Listkiewicz: Przeciwnie, jestem bardzo zadowolony, że nie ma tego balonika, bo zawsze się to źle kończyło. Za wysoko wieszaliśmy poprzeczkę, za duże były oczekiwania, a potem bardziej bolesny upadek. Także brak większych oczekiwań to pozytywne zjawisko. Tymczasem wielkie zespoły, z Brazylią na czele, nigdy nie rozbudzały ogromnego entuzjazmu samym awansem, po prostu jechały wykonać zadanie.
Tyle, że biało-czerwonym przez 16 lat między 1986 a 2002 rokiem nie udało się zagrać w żadnym wielkim turnieju typu mistrzostwa Świata i Europy. Wyjątkiem są Igrzyska w Barcelonie, ale tam grają reprezentacje młodzieżowe. Trudno się dziwić, że po latach posuchy, awans na wielki turniej musiał wywołać euforię?
No właśnie, to dokładnie z tego wynikało, że było to zachłyśnięcie się sukcesem po bardzo długim czasie oczekiwania, więc był syndrom euforii. A duże reprezentacje, które grają na każdym prawie turnieju zawsze i od zawsze, typu wspomniana Brazylia, Argentyna czy Anglia, awans na turniej traktują jako spełnienie swojego obowiązku. I nikt się nad awansem nie zatrzymuje, po prostu się go odhacza. Oczywiście wszyscy kibice tych drużyn oczekują, że Brazylia, Argentyna czy Anglia, wrócą z medalem. Sam wyjazd na turniej nie budzi jednak emocji.
Był Pan prezesem PZPN w trakcie Mistrzostw Świata w Korei i Japonii w 2002 roku oraz Niemczech w 2006, a także Mistrzostwa Europy w Austrii i Szwajcarii – pierwszy czempionat kontynentu z udziałem Polaków w 2008 roku. Na żadnej z tych trzech imprez biało-czerwoni nie wyszli z grupy. Czy z perspektywy czasu, na chłodno, wskazałby Pan ten turniej, na którym wynik mógł być realnie dużo lepszy?
Gdy dziś patrzę na to już bardziej chłodnym okiem, to uważam, że największym zawodem były dla mnie Mistrzostwa Świata w Niemczech, gdzie naprawdę mieliśmy wszelkie dane, żeby osiągnąć większy sukces. Niestety zawaliliśmy pierwszy mecz z Ekwadorem, z którym niewiele wcześniej wygraliśmy wysoko bez trudu w meczu towarzyskim [3:0 – red.] i po prostu nikt nie zdawał sobie sprawy, że na mundialu przebieg spotkania będzie zupełnie inny. Zawodnicy popełnili szkolne błędy, na które trener Paweł Janas wcześniej zwracał uwagę, uczulał, jak gra Ekwador, czego się spodziewać. Piłkarze podeszli do tego kompletnie nieodpowiedzialnie. Myślę, że trochę zlekceważyli rywala. I to już rzutowało na dalszy ciąg wydarzeń, bo nawet świetny mecz z Niemcami nie pomógł już pomóc. Też był przegrany, ale w zupełnie innym stylu.
Historia w pewnym sensie zatoczyła koło – mistrzostwa Europy są rozgrywane w Niemczech. Jednak 18 lat temu biało-czerwoni grali w grupie z Niemcami, Kostaryką i Ekwadorem, niewyjście było sporym zawodem. Dziś rywalami są Francuzi, Holendrzy i Austriacy, szanse wyglądają mizernie. Oczekuje Pan od Polaków wyjścia z grupy, czy po prostu ładnej gry, nawet jeśli trzeba będzie wracać do kraju po trzech meczach?
Warto przypomnieć czas dokładnie sprzed pół wieku, czyli 1974 rok. Wtedy również jechaliśmy do Niemiec, i również w roli outsidera. Mieliśmy w grupie Argentynę i Włochy. Marzeniem kibiców było to, żeby się nie skompromitować, żeby drużyna nie wróciła do Polski totalnie poobijana. A potem były wspaniałe mecze i awans w wielkim stylu. W ostatnim spotkaniu Włosi błagali o litość, żeby z nimi nie wygrać, bo nie musieliśmy, ale i tak wygraliśmy. I ostatecznie było trzecie miejsce, największy sukces w historii polskiej piłki. Także bądźmy realistami, teraz nie oczekujmy aż medalu, chociaż w sporcie marzenia się czasami spełniają, ale jestem jakoś bardziej optymistycznie nastawiony niż przez ostatnie kilka imprez. Mam zaufanie do Michała Probierza, nie tylko z uwagi na piękne imię jakie ma, ale także dlatego, że jest to świetny fachowiec. Zachowując oczywiście proporcje, ma w sobie coś z Kazimierza Górskiego, czyli świetny kontakt z zawodnikami, zdobył ich zaufanie. Selekcjoner wie, kiedy trzeba być dla podopiecznych kumplem, kiedy ojcem, kiedy surowym trenerem. Widzę, że ta chemia między drużyną a selekcjonerem jest najlepsza od wielu, wielu lat.
Selekcjoner skreślił Matty'ego Casha z Premier League, postawił jakiś czas temu na Jakuba Piotrowskiego, a teraz powołał między innymi młodziutkiego Kacpra Urbańskiego.
Jest to świetny ruch, nawet jeżeli nie zawojujemy tych mistrzostw. Chociaż wierzę, że będziemy czarnym koniem, może nie jak za czasów Kazimierza Górskiego, ale jak za kadencji Adama Nawałki. Jednak jeżeli nawet tak się nie stanie, ta inwestycja w młodych piłkarzy w przyszłości się opłaci. Ci chłopcy będą grali jeszcze przez wiele lat w reprezentacji, a jak skończą się mistrzostwa Europy, będzie Liga Narodów, eliminacje mistrzostw świata. Konieczność odmłodzenia reprezentacji jest sprawą bezdyskusyjną. Pytanie, czy należało czekać do Euro i dograć sprawdzonymi, starszymi zawodnikami, czy odmładzać już teraz, Michał zdecydował się na drugi wariant. Moim zdaniem nawet jeśli nie dziś, to za pół roku, rok będzie zbierał tego owoce.
Jest wreszcie kwestia, która wzbudziła najwięcej kontrowersji, czyli sposób ogłoszenia powołań. Bez wielkiej fety, bez specjalnej konferencji prasowej, gdzieś na turnieju golfowym. Skandal i lekceważenie, czy może dobrze, że dyskutujemy o sposobie powołań, nie samych personaliach?
To odwrotność tego, co było za czasów moich i Jurka Engela, gdy mieliśmy nieustające gale, bankiety, wizyty w zakładach pracy, w szkołach. I to się później skończyło źle. Michał zagrał pokerowo, chciał zdjąć z zawodników presję i cel uzyskał. Bo nikt nie mówił o powołaniach przez pierwszy dzień, dwa, tylko wszyscy skupili się na sposobie ogłoszenia kadry. Selekcjoner zachował się trochę jak Diego Maradona, który będąc trenerem reprezentacji Argentyny, wychodził w jakimś dresie na boisko, na rozgrzewkę i kopał sobie piłkę, żonglował. I cały stadion był skupiony na legendzie futbolu, a nikt nie interesował się jego podopiecznymi. Maradonie o to właśnie chodziło, wiem, bo sam mi o tym kiedyś powiedział. Zależało mu na tym, żeby piłkarze spokojnie, bez krzyków, bez docinków, zdjęć mogli spokojnie trenować, żeby nie skupiali na siebie uwagi. Także Michał innym sposobem, ale osiągnął podobny cel.
Na zdjęciu Michał Probierz, fot. PAP/Leszek Szymański
Inne tematy w dziale Sport