Wejście do NATO to był proces, który trwał kilka lat. W 1989 roku chyba tylko najwięksi optymiści mogli zakładać, że za chwilę Związek Radziecki się rozpadnie i że w ogóle wycofa swoje wojska z polskiego terytorium i będziemy mogli być w NATO. Raczej nie przypominam sobie takich optymistów. Bardziej mówiło się wtedy o jakiejś finlandyzacji Polski, neutralizacji. O rozwiązaniu, które pozwoliłoby uciec z tego wschodniego parasola, natomiast nie od razu o wejściu do Paktu Północnoatlantyckiego – mówi Salonowi 24 prof. Antoni Dudek, politolog i historyk, UKSW, autor Politycznej Historii Polski 1989 – 2023.
Czy w 1989 roku w chwili, kiedy powstał pierwszy rząd solidarnościowy, Polacy mieli prawo w ogóle przypuszczać, że w ciągu dekady staną się członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego?
Prof. Antoni Dudek: Raczej nieliczne osoby, musieliśmy najpierw zlikwidować Układ Warszawski, później wyprowadzić wojska rosyjskie z Polski. O NATO na poważnie zaczęto mówić w roku 1992 i 1993. A jako pierwszy o przystąpieniu do Sojuszu napomknął premier Jan Krzysztof Bielecki jeszcze w 1991, potem o sprawie mówił rząd Jana Olszewskiego. Powiedzmy sobie jasno, to jednak nie zależało od nas, tylko od Amerykanów. I tak naprawdę, dopiero kiedy Amerykanie, konkretnie administracja Billa Clintona zaczęli powoli zmieniać zdanie z niechętnego na rzecz pozytywnego, w połowie lat 90., zaczęło się to robić bardziej realne. Natomiast to był proces, który trwał kilka lat. W 1989 roku chyba tylko najwięksi optymiści mogli zakładać, że za chwilę Związek Radziecki się rozpadnie i że w ogóle wycofa swoje wojska z polskiego terytorium i będziemy mogli być w NATO. Raczej nie przypominam sobie takich optymistów. Bardziej mówiło się wtedy o jakiejś finlandyzacji Polski, neutralizacji. O rozwiązaniu, które pozwoliłoby uciec z tego wschodniego parasola, natomiast nie od razu o wejściu do Paktu Północnoatlantyckiego.
Takim bardzo ważnym momentem była chyba wizyta Clintona w 1997 roku w Polsce i jego przemówienie na placu Zamkowym wtedy, gdy powiedział „nic o was, bez was”. To było już takie symboliczne zaproszenie do NATO?
Symbolicznie tak, ale to już było po szczycie w Madrycie, kiedy podjęto decyzję o zaproszeniu Polski do Sojuszu. To już był taki finał pewnego procesu. Oczywiście tam jeszcze później była sprawa z ratyfikacją. Walka, która rozegrała się w amerykańskim Senacie, czy wokół amerykańskiego Senatu, w którym ciągle byli sceptycy, zwłaszcza wokół Partii Republikańskiej. Zasadnicza decyzja dotyczyła samej administracji Clintona i tam nastąpił przełom. Moim zdaniem kluczowy jest tu rok 1994-1995. Musimy też pamiętać, że myśmy weszli do tego NATO trochę jako członek drugiej kategorii. Dlatego, że zanim nas formalnie zaproszono, to podpisano akt stanowiący NATO-Rosja i tam Rosjanom obiecano różne rzeczy, łącznie z tym właśnie, że na terytorium nowych państw członkowskich nie będzie tak zwanych stałych natowskich instalacji wojskowych, czyli de facto amerykańskich baz wojskowych. No i przez wiele, wiele lat, po roku 1999, to obowiązywało. To się tak naprawdę dopiero zaczęło zmieniać po roku 2014, kiedy po aneksji Krymu zaczęto budować tarczę antyrakietową w Redzikowie, pojawiła się też rotacyjna obecność Amerykanów w Polsce, krajach bałtyckich. Także należy też tak idealizować samego naszego wejścia do NATO w 1999 roku, wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że jeszcze długo musieliśmy zabiegać o pełnowymiarowe członkostwo.
Czy można stwierdzić, że ceną było też wysyłanie żołnierzy do Afganistanu, do Iraku, które też było dość z perspektywy czasu kontrowersyjne, ale musieliśmy pokazać, że jesteśmy wiarygodnym sojusznikiem?
Bardziej Irak, bo Afganistan to była misja natowska i tam wszyscy wysyłali swoje wojska, natomiast Irak to nie była misja natowska, stąd nie było tam Francuzów czy Niemców, a my byliśmy. Tak naprawdę to nie te dwie misje wojskowe są tu takim symbolem naszych zabiegów, tylko oczywiście więzienie CIA w Kiejkutach. To jest w istocie rzeczy taki moment, w którym Polska posunęła się jednak za daleko w uniżoności wobec Amerykanów. Nam to do niczego nie było potrzebne, no i to był właśnie, taki przykład nadgorliwości polskiej klasy politycznej, w tym czasie akurat Millera i Kwaśniewskiego, którzy się na to zgodzili. Oczywiście oni najpierw zaprzeczali, a jak już później przyznali, no to twierdzili, że trzeba walczyć z terroryzmem. No oczywiście z terroryzmem trzeba walczyć, ale przepraszam bardzo, Amerykanie mają wielkie terytorium, na którym mogliby tych terrorystów trzymać. Z jakiegoś tajemniczego powodu nie chcieli ich trzymać na swoim terytorium, tylko chcieli ich trzymać na terytorium różnych innych państw. To bardzo źle świadczy o tych państwach, które się zgodziły na takie potraktowanie, jako właśnie takie bananowe republiki. Co innego pomagać tropić terrorystów i przekazywać Amerykanom informacje na ten temat, a co innego urządzać salony tortur na swoim terytorium.
Wróćmy do tematu przystąpienia do NATO. Pod koniec lat 90. praktycznie nie było dyskusji, w zasadzie wszystkie kluby parlamentarne od prawa do lewa popierały wejście do Sojuszu. Przeciw było chyba tylko malutkie koło poselskie Jana Łopuszańskiego. Na początku lat 90. tak oczywiste to nie było. Jak ewoluowała polska klasa polityczna w sprawie wejścia do NATO?
Na samym początku lat dziewięćdziesiątych tak naprawdę tylko część polskiej prawicy, i to nie całej, jedynie tak zwany klub atlantycki i takie partie jak Porozumienie Centrum były rzeczywiście bardzo mocno pronatowskie. Stopniowo jednak przekonywali się do tego kolejni. W przypadku SLD nastąpiło to gdzieś między rokiem 1991 a 1993. Ta bardzo wyraźna ewolucja była bardziej dziełem liderów, bo partyjny aktyw był bardzo niechętny. Są różne historie o przepychaniu kolanem różnych uchwał właśnie w tej sprawie. Jednak gdy już w 1993 roku SLD przejął realnie władzę, to nowy rząd nie kombinował, ale podjął dalej działania na rzecz wejścia do NATO. Jeśli natomiast chodzi o środowisko Unii Demokratycznej (potem Wolności), charakterystyczna jest ewolucja Janusza Onyszkiewicza, który był wtedy ważną osobą w UD. Był ministrem obrony w rządzie Hanny Suchockiej, potem Jerzego Buzka. I on jeszcze latem 1992 roku udzielił takiego wywiadu tygodnikowi „Polityka”, w którym powiedział, że uważa, iż to mówienie o członkostwie w NATO jest przedwczesne, bo po co się pchać tam, gdzie nas nie chcą. A już w październiku 1992 roku ten sam Janusz Onyszkiewicz poleciał z premier Suchocką do kwatery głównej NATO w Brukseli. Tam premier miała przemówienie, że my chcemy do NATO. Tę podróż Onyszkiewicz osobiście zorganizował.
Kiedyś pytałem Onyszkiewicza , co takiego się stało między latem a jesienią 1992 roku. Mówiąc szczerze, on nie udzielił mi klarownej odpowiedzi. Ja go jasno zapytałem, czy dostał po prostu sygnał z Waszyngtonu i on twierdził, że absolutnie nie, natomiast nie potrafił mi wyjaśnić, co w takim razie sprawiło, że jednak zmienił zdanie i zaczął zabiegać o przyjęcie Polski do Sojuszu. Faktem jest, że rząd Suchockiej w osobie ministra obrony w ciągu paru miesięcy roku 1992 przeszedł taką dość szybką ewolucję. Podobną przeszedł też prezydent Lech Wałęsa, chociaż mówiąc szczerze tą swoją koncepcją NATO-bis z marca 1992 wywołał ogromne poruszenie w Polsce. Były prezydent później tłumaczył, że on to powiedział po to właśnie, żeby nakłonić Amerykanów. Było to jednak bardzo niefortunne. Natomiast później rzeczywiście Wałęsa zmienił zdanie i bardzo wyraźnie na Clintona napierał i jakbym miał wymienić jeden znaczący sukces Wałęsy w polityce zagranicznej, to jest taki szczyt państw Europy Środkowo-Wschodniej w Pradze w styczniu 1994 roku. Bill Clinton przyjechał na ten szczyt przywódców, żeby zaprosić te wszystkie kraje, które się tam pojawiły do Partnerstwa dla Pokoju. To było coś, co Amerykanie wymyślili w związku z tym, że dwadzieścia kilka państw z Europy i z Azji zaczęło pukać do drzwi NATO. Amerykanie nie zamierzali tego towarzystwa przyjmować do NATO, więc wymyślili to Partnerstwo dla Pokoju. Wtedy Wałęsa najechał na Clintona, żeby jasno zadeklarował, że to nie ma być zamiast NATO, tylko że to jest rodzaj przedpokoju do NATO. I rzeczywiście tym razem ta presja Wałęsie się udała, Clinton z siebie wydusił w Pradze w styczniu 1994 roku, że owo Partnerstwo dla Pokoju nie jest alternatywą, ale rodzajem przedpokoju do Sojuszu. No i rzeczywiście w kolejnych latach niektóre państwa z tego przedpokoju do NATO weszły. I to jest jakiś sukces Wałęsy.
Redakcja
Fot. Prof. Antoni Dudek. Źródło: Facebook.com
Inne tematy w dziale Polityka