Autobus z akademika jeździł koło muru kopalni Wujek. Codziennie widziałem górników. Po zbrodni na jej miejscu był postawiony krzyż, jadąc tam ludzie zdejmowali czapki, niektórzy wstawali. Dla władzy było to nie do przyjęcia, więc stało się coś niesamowitego. W czasie, gdy nie było nic, ogromna bieda, brak środków na cokolwiek, władze znalazły pieniądze, żeby szybko zbudować drogę okrężną po to, żeby autobus tamtędy nie jeździł. W ciągu trzech czy czterech miesięcy powstała trasa, która została bardzo sympatycznie nazwana przez ludzi Zomo-Sztrasse – mówi Salonowi 24 Przemysław Miśkiewicz, w PRL działacz opozycji, lider stowarzyszenia Pokolenie.
Kilka dni temu obchodziliśmy 42. rocznicę stanu wojennego, w weekend masakry w kopalni Wujek. Co dla Pana oznaczają te dwie rocznice?
Przemysław Miśkiewicz: Dla mnie 13 grudnia jest szczególnym dniem. 42 lata temu, byliśmy w akademiku całą ekipą, która dwa dni wcześniej wróciła przed ze strajku. Więc jak to u młodych ludzi jeszcze 12 dochodziliśmy do siebie, szukaliśmy piwa, a 13 grudnia rano dowiedzieliśmy się, że jest wojna. Ona całkowicie odmieniła moje życie, bo o ile wcześniej tak bardziej intuicyjnie czułem, o co chodzi, to 13 grudnia rzeczywiście zrozumiałem istotę komunizmu, że wszystko można, ale tylko do pewnego etapu, w tych granicach, które władza zaakceptuje. Ja nawet nie miałem pojęcia, że takie kwestie jak paszport w domu, są na Zachodzie rzeczami normalnymi. Chcieliśmy w kraju normalności, żebyśmy mogli decydować sami o sobie. Okazało się, że jej nie będzie. Zawsze powtarzam, że przed 1980 r. życie w kraju było dosyć szare, choć oczywiście myśmy tego do końca nie widzieli, bo kolejki były dla nas stałym elementem normalnego życia, podobnie jak normalne wydawało się, że szynkę je się dwa razy w roku na święta. To ta szarość, w roku 80. po strajkach zmieniła się na kolory, szczególnie biało-czerwony. 13 grudnia to zabrał, ale jeżeli się zobaczy po szarości kolor, to kiedy ten kolor ci zabierają, to już nie jest szarość, tylko jest czerń. I tak właśnie pamiętam stan wojenny, jako taką smutną czerń posypanego śniegiem żwiru rozjeżdżanego przez czołgi. To już zostanie we mnie na zawsze.
W całym kraju, ale na Śląsku chyba szczególnie istotne jest znaczenie masakry w kopalni Wujek, do której doszło 16 grudnia?
Oczywiście, mieszkałem i mieszkam w Katowicach, więc wspomnienie kopalni Wujek i tego, co tam się stało jest bardzo mocne. Mnie 16-grudnia już nie było na miejscu. Noc z 14 na 15 jeszcze spędziliśmy grupą w jakimś prywatnym mieszkaniu, a następnego dnia przyjechał mój ojciec, zabrał mnie do rodzinnej Częstochowy. O tym, co stało się w kopalni dowiedziałem się 16 grudnia wieczorem z Radia Wolna Europa. To był też pewien paradoks – wszystko przecież było wyłączane, nie było telefonów, nie było niczego. Więc o tym, co się stało dowiedziałem się z Wolnej Europy.
Pan znał tych górników, czy też były to postaci dla Pana anonimowe?
Właśnie to jest bardzo ważne. Z akademika na uczelnię jeździło się autobusem właśnie wzdłuż płotu kopalni Wujek. Zawsze widziałem tych ludzi. Nie wiem, czy konkretnie tych, których później zabiła junta, ale na pewno tych, którzy strajkowali, bo przecież w samym proteście brało udział kilka tysięcy ludzi. Jeżdżąc na uczelnię każdego dnia widziałem górników. Wielu ludzi spoza Śląska wyobraża sobie ich w mundurach galowych z pióropuszami. Oczywiście do pracy jeździli oni w strojach roboczych – kufajkach, kaskach. Dwa miesiące po masakrze wróciliśmy na uczelnię i znowu jeździliśmy tym autobusem. A w miejscu zbrodni był postawiony krzyż, wtedy drewniany. Jadąc tamtędy ludzie zdejmowali czapki, niektórzy wstawali. Dla władzy było to nie do przyjęcia, więc stało się coś niesamowitego. W czasie, gdy nie było nic, ogromna bieda, brak środków na cokolwiek, władze znalazły pieniądze, żeby szybko zbudować drogę okrężną po to, żeby autobus tamtędy nie jeździł. W ciągu trzech czy czterech miesięcy powstała trasa, która została bardzo sympatycznie nazwana przez ludzi Zomo-Sztrasse. I myśmy już autobusem tą nową trasą jeździli. Natomiast chodziliśmy w to miejsce w rocznice. Właśnie pod krzyżem w rocznicę zostałem pierwszy raz zatrzymany na 48 godzin. Chciałem złożyć kwiaty, jeden z zomowców z kordonu powiedział, że nie wolno, bo rodziny by się obraziły, kwiaty składa się tylko na grobach i tak dalej. Więc włożyłem kwiaty w płot. Podjechała nyska, zapakowali mnie na 48 godzin. Powiem szczerze, że byłem strasznie dumny z tego, że wreszcie mnie posadzili. Poczułem, że znalazłem się w tym dziejowym pochodzie tych powstańców listopadowych, styczniowych, śląskich. I tych, którzy walczyli z hitlerowcami, z sowietami. Wreszcie i moich kolegów z Solidarności i z NZS-u.
Po 1989 roku pamięć o Wujku stała się elementem oficjalnych obchodów.
Wielokrotnie chodziłem pod krzyż przy Wujku w późniejszych czasach. Gdy nastała niepodległa i wolna Polska po 1989 roku – bo jakbyśmy jej nie oceniali, to jednak miała duże znamiona niepodległości – przestałem chodzić na te uroczystości, bo one zrobiły się oficjalne. Czułem się na nich średnio. Czasem przychodziliśmy z kolegami już po uroczystościach albo przed uroczystościami, składaliśmy kwiaty. Natomiast po 1996 roku, kiedy w Katowicach powstała Liga Republikańska, zaczęliśmy jeździć pod dom generała Wojciecha Jaruzelskiego. I tam czułem, że z jednej strony było nas strasznie mało, było tam 200 osób, 150, 200, może czasami 300. To był taki okres, kiedy rzeczywiście jedynym środowiskiem realnie walczącym z postkomunizmem, była Liga Republikańska, której ja byłem szefem na Śląsku. Powiem jednak o wydarzeniu, które jest dla mnie osobiście bardzo ważne. W 1997 roku moja żona była w ciąży a ja pojechałem tradycyjnie pod willę Jaruzela w nocy z 12 na 13 grudnia. Miałem mieć pociąg kwadrans po północy. Okazało się, że była zmiana rozkładu jazdy i nie ma tego pociągu. Wróciłem dopiero rano i od razu z żoną pojechaliśmy do szpitala, bo poczuła, że będzie rodzić. Mój syn, Tadeusz urodził się 13 grudnia. Ta data jest dla mnie szczególnie istotna także z bardziej pozytywnych przyczyn niż stan wojenny.
Jakie z perspektywy czasu były skutki stanu wojennego?
Janusz Rolicki przeprowadził wywiad z Edwardem Gierkiem pt. Przerwana Dekada. Kwestia lat 70-tych nie jest tematem naszej rozmowy, więc do Gierka nie będę się odnosił. Natomiast gdyby nadać tytuł dekadzie Jaruzelskiego, to powinien on brzmieć: zmarnowana dekada. Przez stan wojenny myśmy jako kraj cofnęli się w rozwoju, w stosunku nawet do tego, co było za Gierka. Straciliśmy ogromną, makabryczną wręcz liczbę ludzi, którzy wyjechali za granicę, to był exodus. Wyjeżdżali głównie ludzie przedsiębiorczy, zdolni. Oczywiście najważniejsze są ofiary, ci, którzy zginęli. Jednak największą zbrodnią Jaruzelskiego jest to, że odebrał ludziom nadzieję. Ten entuzjazm z czasów Solidarności nigdy już nie wrócił. Mówi się o rocznicy 4 czerwca, ale entuzjazmu takiego jak w karnawale Solidarności nie było już nigdy. Wtedy telewizja kłamała, radio kłamało, gazety kłamały, partia miała monopol na wszystko, ale jak była jakaś informacja, że np. 19 marca w Bydgoszczy doszło do słynnej prowokacji bydgoskiej, to zaraz szły teleksy na całą Polskę, były drukowane plakaty i wieczorem miasta były zapełnione plakatami, jak jakąś żywą gazetą i ludzie to czytali. Ja nie mówię tu o kwestii organizacji, bo to było fantastycznie zorganizowane, ale też ludziom się chciało. Jeżeli do Katowic przyjeżdżał obecnie niezbyt przez nas lubiany Adam Michnik czy Jacek Kuroń to były plakaty na mieście, szły teleksy do zakładów pracy, pojawiały się informacje na uczelni i wieczorem na wykładzie pojawiało się 900 osób. To są dzisiaj rzeczy nieosiągalne, mimomimo że mamy internet, informować jest znacznie łatwiej. Na entuzjazmie można zbudować wiele, wtedy ten entuzjazm nie był udawany. Zabicie tego jest największą zbrodnią stanu wojennego.
Po 1989 roku była narracja postkomunistów, że stan wojenny był wyższą koniecznością, uratował Polskę przed sowiecką interwencją. Choć dokumenty temu przeczą, wskazują, że Jaruzelski wręcz domagał się interwencji Moskwy, ale dostał rozkaz, że ma działać sam?
Co do intencji junty nie ma żadnej wątpliwości. Natomiast jedynym pozytywem wynikającym ze stanu wojennego, choć oczywiście ujętym w cudzysłowie i przez władze niezamierzonym było to, że środowiska inteligenckie i środowiska robotnicze, które nie miały za bardzo możliwości spotkać się gdziekolwiek bezpośrednio, spotkały się w ośrodkach internowania. I po pierwsze wyrosły z tego ogromne przyjaźnie, które w wielu przypadkach trwają do tej pory. Nie jest niczym dziwnym, że pan profesor spotyka się ze swoim kumplem z internatu, który jest emerytowanym górnikiem. Przede wszystkim jednak w ośrodkach odosobnienia powstawały kółka samokształceniowe. Wielu ludzi podziemia nie wyszłoby poza zawodówki, a dzięki pracy w strukturach podziemnych i poznaniu wielu ludzi, przeczytaniu setek książek drugiego obiegu poszli na studia i je pokończyli. Sam znam doktora, który był wcześniej górnikiem. Tego Jaruzelski i jego junta nie przewidzieli, że kojarząc tych ludzi, umieszczając w ośrodkach odosobnienia, stworzy taki materiał wybuchowy, który właściwie rozwalił później komunę.
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Społeczeństwo