Jak wspomina Pan 13 grudnia 1981 roku?
Jan Rulewski: 12 grudnia w Gdańsku odbywały się obrady Komisji Krajowej Solidarności, do końca pracowaliśmy nad projektem kilku uchwał. Nie podejrzewaliśmy niczego złego, choć w pewnym momencie śp. Alinka Pienkowska zakłóciła rozmowy, nieco wydało nam się histerycznie, informując, że w szpitalu gdańskim opróżniono drugie, trzecie, czy czwarte piętro, co jest nienormalną sytuacją. Ktoś inny widział jakąś tam przejeżdżającą kolumnę wojska. My jednak podchodziliśmy do tego z dystansem. Spokojnie udaliśmy się do sopockiego Grand Hotelu. Była to dla nas sytuacja wyjątkowa – byliśmy skromni, a tymczasem trafiliśmy do obiektu luksusowego.

Był to po prostu jedyny hotel wolny w Trójmieście. Jak się później okazało, ekipa odpowiedzialna za stan wojenny przygotowała się perfekcyjnie, chodziło o zgromadzenie w nas jednym miejscu. Trafiliśmy po kilka osób do luksusowych apartamentów, zasnąłem błogim snem. Po dwóch godzinach, już w nocy, koledzy mnie obudzili, informując, że Grand Hotel jest otoczony. Przez okno ujrzałem dwa szeregi mundurowych. Wielu z nas – ja na pewno – było przekonanych, że to weszli Rosjanie. Natychmiast rzuciliśmy się do niszczenia kontaktów. Wrzucaliśmy materiały do toalet, w końcu w całym wielkim hotelu zabrakło wody w spłuczkach. I wobec tego zaczęliśmy te papiery palić.
Co było dalej?
Kim dla Pana był ten człowiek?
Rzecz w tym, że nie znałem go, nie wiedziałem, co się dzieje. Dopiero po pewnym czasie przyznał, że nie zna ani Bujaka, ani mnie. Był osobą zupełnie przypadkową, która chciała zadzwonić z hotelu, żeby się dowiedzieć, czy urodził mu się pierworodny. Przypadkowo razem z działaczami Solidarności został zatrzymany. Nie wiem, co stało się dalej, ale najpewniej też trafił do ośrodka internowania. Później była groza oczekiwania na transport, ZOMO, rewizję. Rozbierali nas, postawili pod ścianą. Później wywieźli nas do Strzebielinka.
Znam relację ludzi, którzy do internowania trafiali później, po dłuższym okresie ukrywania się. Ludzie ci stali pod ścianą przez kilka godzin, nie wiedzieli, czy ich zastrzelą, czy nie. Chodziło o grę psychologiczną, zastraszenie?
Jak z perspektywy czasu ocenia Pan stan wojenny – czy faktycznie złamał Solidarność, czy przeciwnie, wywołał wręcz większy opór?
Nie, nie, nie, nie można mówić o pozytywach. Był jednak bardzo mocnym ciosem, to było uderzenie, że tak powiem, naprawdę fundamentalne. Uderzenie, po którym Solidarność już nie mogła się podnieść. Stało się tak z jednej strony przez poczucie grozy – powszechny był strach, czołgi na ulicach, świadomość wszechmocy władzy. Był też gorszy efekt – część ludzi uznała, że Solidarność posunęła się za daleko, przez co władza wyprowadziła cios. I, że niezależnie jakie intencje przyświecały Jaruzelskiemu, nawet zdeklarowani krytycy władz uważali, że my również ponosimy część odpowiedzialności za to, co się stało. Będąc w ośrodkach internowania, snuliśmy też różne rozważania na temat przyszłości.
Żaden scenariusz nie był pozytywny. Najlepszy zakładał, że Solidarność powstanie, ale będzie zaprzęgnięta do współpracy z partią. A my wyjdziemy na wolność, ale bez prawa jakiejkolwiek działalności. Najbardziej negatywny scenariusz zakładał Karol Modzelewski. Uważał, że nie będzie już żadnego związku, bo nie po to partia wprowadzała stan wojenny, żeby kreślić scenariusze dialogu. Ja liczyłem, że posiedzę w więzieniu około pięciu lat. Nikt nie przewidział tego scenariusza, który się ziścił – a więc upadku PRL, zmiany systemu.
To prawda i przez to, w związku ze strachem przed sowietami przez długi czas utrzymała się tzw. dobra legenda Jaruzelskiego. Dziś wiemy, że było inaczej, ale trudno, żeby osoby nieogarniające niuansów politycznych wiedziały, jakie komu przyświecają intencje. Również w samej Solidarności był podział. To środowisko umiarkowane, którego przedstawicielem był Lech Wałęsa, także było przeciw komunie, to chcę jednoznacznie podkreślić. Z tym że różnica między umiarkowanymi i radykalnymi polegała na tym, że ci pierwsi uważali, że trzeba czekać, dążyć do powolnych zmian. A ja uważałem inaczej, dlatego, że czas pracował na niekorzyść Polski. Już w lipcu 1981 roku mówiłem, że ekipa Jaruzelskiego i w ogóle komuniści dążą do sytuacji, w której nas obciążą kryzysem. Wystawią nam po prostu rachunki za kryzys w kraju, bo zwlekali z reformami, etc. Zatem czas był bardzo istotny. Sam Jaruzelski też wiedział, że oni za długo tego nie mogą przeciągać. A później się okazało, że wszyscy i umiarkowani, i radykalni, znaleźliśmy się w tym samym miejscu.
Okrągły stół jest tematem na inną rozmowę. Jednak po 1989 roku stan wojenny nie został w pełni rozliczony...
Sejm i Senat potępiły stan wojenny uchwałami, a sąd uznał prawomocnie, że była to zorganizowana grupa przestępcza w charakterze zbrojnym.
Rozliczenie zaraz po okrągłym stole byłoby nielogiczne. Przecież on z punktu widzenia władzy miał służyć jej przedłużeniu. A lata 90. to już pochodna okrągłego stołu. Niektórzy moi koledzy, w tym tacy, co siedzieli koło mnie, uważali, że okrągły stół jest kamieniem węgielnym III Rzeczpospolitej. Więc trudno było stawiać tych ludzi nie tylko pod sąd, ale nawet pod pręgierzem opinii publicznej.
Na zdjęciu Warszawa. 42. rocznica wprowadzenia stanu wojennego . Rekonstrukcja historyczna pn. "Grudzień '81" w Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL. Fot. PAP/Albert Zawada
Komentarze
Pokaż komentarze (43)