Ostatnimi czasy dużo emocji i żywe dyskusje wywołały nowe wersje starych filmów, czy ekranizacji książek. Nowy „Znachor”, „Pan Samochodzik”, niebawem pojawi się „Akademia Pana Kleksa”. Całkiem liczne są głosy oburzonych faktem, że sięga się po klasykę, choć w kinematografii było wiele wersji Sherlocka Holmesa, czy Trzech Muszkieterów. Jak podchodzi Pan do nowych wersji starych filmów?
Brzmi jak banał, ale ja się cieszę, że „Znachor” stał się numerem jeden w Ameryce Południowej, to jest ogromny sukces. Bardzo dobrze, że jednak klasykę polskiej literatury, i to masowej, popkulturowej, odkrywają widzowie na całym świecie. I o ile te adaptacje nie odbiegają w jakiś radykalny sposób od oryginału, no to ja naprawdę nie widzę powodów, dlaczego mielibyśmy ich nie robić. Amerykanie bez przerwy w Hollywood bazują na tych samych pomysłach i robią kolejne wersje swoich wielkich klasyków. I nikt w tym nie widzi żadnego problemu.
To jest jasne, że klasyka, która cały czas inspiruje, będzie jakoś dostosowywana do percepcji współczesnego widza, bo kino wciąż ma zarabiać pieniądze. Więc o ile uwspółcześnianie pewnych elementów tej klasyki nie jest takie nachalne, może mieć miejsce. Nie mam problemu z tym, że zobaczę czarnoskórego Watsona. Natomiast jeżeli zobaczę jakieś takie nachalne ideologizowanie tylko dlatego, żeby przemycić jakąś modną ideologię, zawsze będę się sprzeciwiał, bo wtedy dostaniemy przykład tego, że ideologia jest ważniejsza od samej sztuki.
Wróćmy do „Znachora”. Wersja Netflixa była trzecią ekranizacją powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza – wcześniej mieliśmy wersję przedwojenną, z Kazimierzem Junoszą Stępowskim i kultową wersję Jerzego Hoffmana, z Jerzym Bińczyckim i Anną Dymną. Najnowsza wersja budziła obawy. Na przełomie tysiącleci miały powstać dwie nowe ekranizacje „Krzyżaków”, w końcu nie powstała żadna. Rozbiło się o pieniądze. Czy ta niechęć do nowych wersji starych filmów nie wynika właśnie z obawy, że przez brak środków do ekranizacji nie dojdzie, albo powstanie coś bardzo słabego?
Ze „Znachorem” jest jednak inaczej, bo po pierwsze Netflix jest ogromną korporacją i stać ją na to, żeby zrobić solidną wersję. Po drugie jednak to inny film niż „Krzyżacy”, który wymaga kostiumów, scen batalistycznych itd. Sądzę jednak, że obawa przed nowymi wersjami uznanych filmów wynika bardziej z faktu, że my troszkę idealizujemy pewne produkcje. Ja na przykład nie jestem wielkim fanem „Znachora” w wersji Jerzego Hoffmana. Bardzo cenię i szanuję ten film, uwielbiam pojedyncze role, chociażby Piotra Fronczewskiego. Jako całość jednak to się moim zdaniem zestarzało, jest ckliwe, zbyt romantyczne, to nie mówi już takim językiem, który przyciągnąłby nowego widza. Są filmy jak „Ojciec Chrzestny”, czy „Lot nad kukułczym gniazdem”, które się nie starzeją i nie potrzebują nowych wersji, ale pewne filmy potrzebują nowych wersji, moim zdaniem nowy „Znachor”. Według mnie Leszek Lichota stworzył najlepszego Znachora z tych wszystkich trzech części.
Siłą tej ekranizacji jest chyba materiał literacki. Tadeusz Dołęga-Mostowicz był świetnym publicystą, pisarzem popkulturowym, ale jego utwory doskonale nadawały się do ekranizacji, „Kariera Nikodema Dyzmy” wciąż uznawana jest za serial kultowy?
Tak, potem powstała też komedia Jacka Bromskiego – „Kariera Nikosia Dyzmy”. Mnie ciekawi, jak będzie wyglądać nowa wersja „Akademii Pana Kleksa” na podstawie Jana Brzechwy. Zapowiedzi wyglądają bardzo obiecująco. Ciekawym zabiegiem jest obsadzenie w roli narratora Piotra Fronczewskiego, który w starej wersji grał pana Kleksa. Podsumowując, nie uważam, żeby były jakieś produkcje święte, których nie wolno tknąć. Jeżeli jest dobry scenariusz, pomysł na nową wersję jakiejś klasyki, to naprawdę nie ma powodu, żeby tego nie robić. Szczególnie, że wrażliwość współczesnego widza, wychowanego w erze Instagrama, TikToka, jest zupełnie inna niż pokolenia z czasów sprzed mediów społecznościowych. Jeżeli ktoś ma pomysł na to, żeby sprzedać polską klasykę, wartości, które były w danej książce, czy filmie, nie widzę problemu. Piszmy naszą klasykę i dopasowujmy do wrażliwości współczesnego odbiorcy. Literatura, film, nie mogą być martwe i wrzucone gdzieś na półkę.
„Krzyżaków”. Wersja Aleksandra Forda ma już ponad 60 lat. Sceny batalistyczne może aż tak bardzo się nie zestarzały, ale cała reszta, aktorstwo, prowadzenie aktorów, dialogi już bardzo. Choć tak naprawdę, gdybym mógł cofnąć czas, to chciałbym zobaczyć „Krzyżaków”, ale nakręconych na przełomie lat 90. i 2000., ze scenami batalistycznymi z tamtego czasu. Dziś używa się już za dużo komputera i zaczynam zauważać pewną mechaniczność tych filmów. Wolałbym więc zobaczyć „Krzyżaków” zrobionych właśnie 15-20 lat temu, ale oczywiście, jeżeli ktoś dałby mi całkiem współczesną wersję, to też bardzo chciałbym taki film obejrzeć.
Jeśli chodzi o nowe produkcje, dobrze wypada „Znachor”, ale fatalnie „Pan Samochodzik”.
Myślę, że w przypadku „Pana Samochodzika” popełniono wszystkie błędy, jakie było można popełnić. Przede wszystkim twórcy nie wiedzieli, co chcą zrobić. Czy chcą nakręcić polską wersję Indiany Jonesa, czy pobawić się klimatem PRL-u, kim w ogóle ma być ten Pan Samochodzik. Scenariusz był zupełnie zepsuty, a główna postać kompletnie papierowa. Natomiast tego zupełnie nie widać w „Znachorze”, którego tak wszyscy się bali. Film ma bardzo dobrze rozpisane krwiste postacie. Podobnie jest z nowymi „Chłopami”. To jest film robiony bardzo specyficzną techniką, trudno ją nazwać animacją, bo to nie jest do końca animacja. Welchmanowie już w nominowanym do Oscara „Twoim Vincencie” stworzyli jakiś swój własny język w światowym kinie i to jest też wartość sama w sobie. Nowi „Chłopi”, choć oczywiście są zanurzeni w powieść Reymonta, to jednocześnie mówią językiem dzisiejszego kina feministycznego. To film, który dotyka tematyki obecnej w kinie anglosaskim.
Można spokojnie wpisać go w kulturę woke, Filmowa Jagna to pełnokrwista kobieta, która domaga się wyzwolenia, która jest taką nieuświadomioną feministką. Ona może być ikoną feminizmu, ale jednocześnie – jak napisałem w swojej recenzji – pasuje bardzo do cancel culture. Osoba wygnana ze swojej wspólnoty, ze wsi, dosłownie skasowana, dlatego że ma inne spojrzenie na swoje życie i chce być buntowniczką. Jest bardzo ciekawe, że polscy twórcy myślą dziś kategoriami bardzo hollywoodzkimi. Paweł Maślona, konstruując „Kosa”, film o Kościuszce, który przyjeżdża ze swoim wyzwolonym niewolnikiem do Polski, to jest tak naprawdę takie polskie Django, w którym to chłop pańszczyźniany jest dokładnie tym samym, czym czarnoskóry w Stanach Zjednoczonych. I to samo jest w „Chłopach”. Bohaterka nie jest już Jagną z wersji Rybczyńskiego czy powieści Reymonta, ona jest już symbolem kobiety uciskanej. To ciekawe, że twórcy, którzy biorą się za taką klasykę, jak „Znachor”, „Chłopi” Reymonta, patrzą już inaczej. Ich percepcja jest naznaczona spojrzeniem anglosaskim, bo ci ludzie są wychowani na światowej popkulturze. Myślą hollywoodzkim schematami, to też jest bardzo istotne.
W przypadku „Znachora” niektórych raził taki lewicowy ton u Marysi, która bardzo podkreśla takie nastawienie, atakując w pewnym momencie Czyńskiego?
Rozmawiał Przemysław Harczuk
na zdjęciu: Znachor - premiera filmu. Wydarzenie poprowadziła Grażyna Torbicka. Dostawca: FOTON/PAP
Czytaj dalej:
Komentarze
Pokaż komentarze (62)