Sąd Najwyższy uwzględnił skargę kasacyjną Rafała Ziemkiewicza, publicysty tygodnika "Do Rzeczy", i unieważnił wyroki dwóch sądów niższej instancji. Jest to pokłosie tekstu "Newsweeka" z 2017 roku, w którym nazwano redaktora "tchórzliwym brutalem" i zarzucano mu szereg działań, których nie udowodniono w sądzie.
Sprawa wraca do sądu apelacyjnego
- Świadkowie, których przedstawili, przyznali, że "Newsweek" skontaktował się z nimi już po publikacji przedmiotowego artykułu. Nie potrafili też zeznać nic poza tym, że nie wiadomo im nic było o mojej działalności politycznej i że słyszeli ode mnie, iż dla zwycięstwa nad komunizmem literatura będzie ważniejsza od polityki - skomentował wyrok Ziemkiewicz.
To jednak nie koniec procesu, ponieważ wraca sprawa wraca do sądu apelacyjnego.
- Mam nadzieję, że po przekazaniu sprawy do apelacyjnego, sąd apelacyjny w rzetelny sposób zajmie się tekstem, oraz zeznaniami świadków, którzy zaprzeczyli w to co pisał w tekście redaktor Cezary Michalski - mówi Salon24.pl mec. Artur Wdowczyk, pełnomocnik Ziemkiewicza.
Publicysta opublikował na portalu społecznościowym komentarz do procesu. Odpiera w nim zarzuty, które padły w tekście tygodnika, wówczas kierowanego przez Tomasza Lisa.
Oświadczenie Ziemkiewicza:
Sąd Najwyższy, w trybie skargi kasacyjnej, unieważnił skandaliczny wyrok sądów niższych instancji, które odmówiły swego czasu ukarania Tomasza Lisa za rozpowszechnianie o mnie kłamstw anonimowych (prawdopodobnie w ogóle nie istniejących) "kolegów ze studiów", jakobym w latach PRL namawiał rówieśników do kolaboracji z władzą a działaczy opozycji nazywał pogardliwie "frajerami".
W toku przewodu sądowego ani Lis, ani autor oszczerczego artykułu Cezary Michalski nie potrafili wskazać źródła tych rewelacji – wszyscy świadkowie, których przedstawili (na moim roku studiowało, gwoli informacji, ponad sto osób), przyznali, że "Newsweek" skontaktował się z nimi już po publikacji przedmiotowego artykułu. Nie potrafili też zeznać nic poza tym, że nie wiadomo im nic było o mojej działalności politycznej i że słyszeli ode mnie, iż dla zwycięstwa nad komunizmem literatura będzie ważniejsza od polityki.
Michalski musiał też na procesie przyznać, że słowa o "frajerach" w istocie padły w prywatnej rozmowie z nim dopiero w latach 90 (wcześniej się zresztą nie znaliśmy) i w innym kontekście, jako wyraz mojego rozgoryczenia zdradą Wałęsy, Michnika, Kuronia i innych: "ludzie, którzy działali dla nich w podziemiu, wyszli na frajerów".
Wreszcie, wykazałem, że przypisane mi przez Lisa i Michalskiego deklaracje pozostawały w rażącej sprzeczności z moją drogą życiową: w latach 80-tych pracowałem jako kolporter dla niezależnego wydawnictwa STOP i okazjonalnie rozprowadzałem druki innych podziemnych oficyn, nie należałem do żadnej komunistycznej "organizacji młodzieżowej" czy "młodoliterackiej", o samej partii nie wspominając, ani w ogóle nie zrobiłem absolutnie niczego, co mogłoby służyć karierze w oficjalnych strukturach, którą jakoby miałem zachwalać innym.
Jak dysponując takim materiałem procesowym zdołali sędziowie w dwóch instancjach "wydrukować"wyrok zwalniający redaktora naczelnego "Newsweeka" od odpowiedzialności za oczywiste, intencjonalne oszczerstwa, służące poniżeniu mnie i odebraniu dobrego imienia, to pytanie o skalę upadku i upolitycznienia części polskich sędziów, czujących się sądowym ramieniem PO i jej medialno-celebryckiego zaplecza.
Nie taję, że dzisiejszy wyrok mile mnie zaskoczył i ucieszył. Może jednak okaże się, że w Polsce nie ma immunitetu na posługiwanie się bezczelnymi kłamstwami dla osób czyniących to ze "słusznych" pozycji politycznych.
MAD
(Zdjęcie: Rafał Ziemkiewicz, fot. YouTube)
Czytaj także:
Inne tematy w dziale Społeczeństwo