Zamieszki we Francji mają związek nie tyle z obecną migracją, co brakiem integracji. To jest zaszłość nie ostatnich kilku, ale przynajmniej kilkudziesięciu lat. I główne pytanie polega na tym, czy mamy do czynienia z błędem „otwartych granic”, czy też z niemożnością współistnienia wielu kultur i grup etnicznych w jednym społeczeństwie – mówi Salonowi 24 Grzegorz Długi, prawnik, dyplomata. Były konsul RP w Chicago i Waszyngtonie.
We Francji trwają zamieszki, płoną samochody, sklepy. Prezydent Emmanuel Macron musiał opuścić szczyt Unii Europejskiej, by zająć się sytuacją w kraju. Co tam się dzieje?
Grzegorz Długi: Sytuacja we Francji w jakimś sensie przypomina nam niektóre zdarzenia, które już kilkakrotnie miały miejsce w Stanach Zjednoczonych, gdzie na skutek zarzutów wobec policji doszło do poważnych zamieszek, rozruchów i w konsekwencji niepokojów społecznych.
Premier Mateusz Morawiecki pyta retorycznie, czy chcemy widzieć takie obrazki u nas. I sugeruje, że to działania imigrantów. Opozycja krytykuje te słowa, twierdzi, że nie wolno łączyć zamieszek z obecną falą migracji, bo chodzi nie o ludzi, którzy przybyli do Francji, ale potomków migrantów nawet nie w drugim, ale trzecim pokoleniu. A protesty wynikają z nierówności?
Faktem jest, że główni uczestnicy tych zamieszek to osoby, które nie są emigrantami, ale mają pochodzenie „emigranckie”. Zawodowe „pięknoduchy” twierdzą, że zamieszki to efekt ekonomicznej dyskryminacji, a nie odmienności rasowej czy kulturowej. Tyle że getta i zamieszki to raczej drugie lub trzecie pokolenie mieszkające we Francji. W Stanach Zjednoczonych to były osoby głównie z kręgów czarnoskórych Amerykanów, czyli trudno ich nazwać emigrantami, ale pewne podobieństwa, nawet podświadomie, się nam rysują. Te zamieszki mają związek nie tyle z obecną migracją, ale raczej z integracją społeczeństwa, a raczej jej brakiem. Nie dziwię się, że polskie władze usiłują to przedstawiać i wykorzystywać jako przykład grzechów niekontrolowanej imigracji, a opozycja z tych samych powodów i równie nieszczerze wykorzystuje rządowe stanowisko, aby utwardzać swoją „bańkę” w przekonaniu o swej wyższości moralnej.
To wszystko nie zmienia faktu, że problemy we Francji (i USA) to jest zaszłość nie ostatnich kilku, ale przynajmniej kilkudziesięciu lat. I główne pytanie polega na tym, czy mamy do czynienia z błędem „otwartych granic”, czy też z niemożnością prowadzenia skutecznej polityki integracji, współistnienia wielu kultur i grup etnicznych w jednym społeczeństwie. Bo różne państwa próbowały w różny sposób integrować ludność miejscową z tą obcego pochodzenia lub inną rasowo. Wiele koncepcji opracowano i wdrażano (a następnie zmieniano lub porzucano) w USA, ale też w Europie, i to głównie we Francji. I z reguły polityki te nie wypaliły. Wobec tego pytanie jest, co należy robić, jeżeli wędrówki ludów nie da się zatrzymać.
No właśnie, nie brak głosów, że wędrówki ludów w dłuższej perspektywie nie da się zatrzymać. Czy jest możliwe pokojowe współistnienie, czy może czeka nas po prostu regularna kulturowa wojna i napięcia społeczne?
Chyba nie ma łatwej odpowiedzi. To pytanie, czy w ogóle można uniknąć niespójności społecznej, jeżeli mamy do czynienia ze społeczeństwem, które tworzy się nie przez setki lat, lecz dopiero od kilku dekad. Tutaj zwróciłbym uwagę na dorobek australijskich profesorów polskiego pochodzenia – Jerzego Zubrzyckiego i Jerzego Smolicza, którzy są twórcami podstaw australijskiej koncepcji wielokulturowości. Koncepcji, która odniosła sukces, przynajmniej początkowo. To jest ta metoda wprowadzona właśnie w Australii, polegająca na tym, że wszyscy są Australijczykami i mają australijskie obowiązki, ale mają różne zaplecze kulturowe.
Więc państwo to zaplecze kulturowe wspiera. Czyli na przykład Polacy w Australii mają prawo, aby państwo australijskie wspomagało utrzymanie ich folkloru, specyficznej kultury, języka. Taka polityka była w Australii prowadzona przez wiele lat z powodzeniem. Nie było gett, jeżeli chodzi o emigrantów, chociaż – żeby nie było tak pięknie – były getta aborygeńskie, a więc tworzone przez rdzenną ludność Australii.
No tak, ale z imigrantami sobie Australijczycy poradzili. Czyli jest rozwiązanie problemu...
Nie do końca, bo obecnie i w Australii sytuacja się komplikuje. Powstały tam bowiem niedawno np. nieco wydzielone dzielnice azjatyckie lub muzułmańskie, których mieszkańcy wolą się "integrować" wewnątrz. Model współpracy zaczyna być trudny. Stoimy jako ludzkość przed ogromnym wyzwaniem. Jeżeli zahamowanie wędrówki ludów jest niewykonalne, trzeba znaleźć metodę na budowanie wspólnego społeczeństwa składającego się z elementów różnorodnych, ale tożsamościowo zgodnych. Wydaje mi się, że to jest wielki, jakby to Anglicy powiedzieli, "challenge", czyli wyzwanie, które stoi głównie przed krajami bogatymi. I one albo znajdą na to odpowiedź, albo bogate być przestaną.
Wróćmy do polskiego rządu. Lansuje on koncepcję, że krajom, z których przybywają migranci należy pomagać na ich terenie?
Ta koncepcja, która jest preferowana przez niektóre środowiska i kraje, w tym Polskę, zakłada, że należy ludziom pomagać w tych krajach, w których oni żyją. Niestety dla wielu też jest to koncepcja, którą można moralnie atakować. Może być łatwo uznana za swoistą, nową formę kolonializmu. Tak jak w kolonializmie narzucamy tym krajom metody rozwoju, metody budowania społeczeństwa, gospodarki, takie jakie się sprawdziły np. w Europie. Chcemy im pomagać, żeby też budowali drogi, fabryki, edukację i społeczeństwa na modę zachodnią.
Środowiska skrajnie progresywne mówią, że to czysty kolonializm nawet jeżeli nie ma elementu wyzysku. Wobec tego nie ma chyba tutaj łatwej odpowiedzi. I sądzę, że 10 nagród Nobla będzie przysługiwać temu, kto znajdzie odpowiedź jak uniknąć napięć rasowych i kulturowych w zachodnich społeczeństwach, gdzie wszystkie środowiska w różny sposób chcą te różnice wykorzystać na swoją polityczną korzyść.
Czytaj także:
Inne tematy w dziale Społeczeństwo