Najważniejszym, przykrym momentem w walce z alkoholizmem, czy narkomanią bywa walnięcie w glebę. Boli. Ale po nim albo następuje odbicie się od dna, trudne leczenie. Albo już totalny zjazd i smutna śmierć w samotności. Na takim właśnie etapie jest dziś reprezentacja Polski. Po blamażu z Mołdawią, jedną z najsłabszych drużyn świata u większości kibiców cisną się na usta przekleństwa. Pojawiają żądania radykalnych zmian. I one są konieczne, ale niekoniecznie takie, jakie przychodzą do głowy na początek.
„Nie podniecajmy się – jeszcze nie czas na świętowanie” – taki tytuł przyszedł mi do głowy w przerwie spotkania w Kiszyniowie. Bo drużyna grała fajnie, zgadzało się wszystko, zdawało się pewne, że raczej podwyższy wynik, niż da sobie wydrzeć wygraną. A, że po meczu z Niemcami krytykowałem skrajnie pesymistyczne nastroje, uważałem, że w przypadku efektownej wygranej ze słabym przeciwnikiem warto jednak nastroje nieco studzić. Po kolejnych 45 minutach twierdzenie „nie czas na świętowanie” brzmi jak ponury żart. Choć jakby nie patrzeć, do świętowania powodów nie ma… I tym razem wściekłość, gorycz i bluzgi są uzasadnione. Rację mają ci, którzy domagają się radykalnego wstrząsu. Ale wstrząs ten powinien być nieco inny, niż postulują.
Problem od lat
Bez sensu są nawoływania do zmiany selekcjonera po czterech meczach. Raczej przyjrzenie się problemowi, który mamy od lat. Bo, jak z alkoholizmem – symptomy ostrzegawcze pojawiają się wtedy, gdy nikt nawet nie podejrzewa, że ktoś może mieć problem. I choroba polskiej reprezentacji trwa od wielu lat. Od 2014 roku i wygranej z Niemcami byliśmy świadkami marszu w górę Biało-Czerwonych. Z drużyny zabijającej futbol ale skutecznej podopieczni Adama Nawałki przekształcili się w zespół nie tylko groźny dla najlepszych, ale którego gra mogła się podobać (wyjazdowy przegrany, ale świetny mecz z Niemcami, gra jak równy z równym na Euro z Niemcami, Szwajcarią, Portugalią). Ale pierwsze symptomatyczne znaki, że coś jest nie tak zaczęły się jeszcze w czasie bardzo przyjemnym. Czyli po ćwierćfinale Euro. Na starcie eliminacji mistrzostw Świata w Rosji Polacy prowadzili 2:0 z Kazachstanem i – skąd my to znamy – dali sobie zwycięstwo wydrzeć, remisując 2:2.
Z Danią na Stadionie Narodowym, przy prowadzeniu 3:0 wydawało się, że narodził się wręcz medalista przyszłego mundialu. Skończyło się na 3:2 i sporej nerwówce. Później były jeszcze męczarnie i szczęśliwe zwycięstwo z Armenią. Następnie kapitalny występ w Bukareszcie z Rumunią, ale warto pamiętać, że mobilizacja nastąpiła po ujawnieniu przez media afery alkoholowej na wcześniejszym zgrupowaniu. Zawodnicy chcieli się zrehabilitować, odpowiadając najlepiej jak się dało. W roku 2017 drużyna Adama Nawałki nie była zespołem ani z fantastycznego meczu z Rumunią, ani beznadziejnego z Armenią. W większości spotkań przypominała raczej ten ze spotkania z Danią na Narodowym. Czyli przebłyski kapitalnej gry, prowadzenie. Potem frajersko tracone gole. Nerwówka. Błysk któregoś z liderów i jednak trzy punkty. Tak było nader często – przede wszystkim z Rumunią na Narodowym, z Czarnogórą w decydującym meczu o awansie, gdzie było 2:0 dla Polski, potem 2:2 i ostatecznie 4:2.
Zanik charakteru
Pomijając mecz krańcowo zły – czyli 0:4 w Kopenhadze z Danią i spacerek 6:1 z Armenią na wyjeździe drużyna prezentowała zazwyczaj połowę, czasem godzinę fajnej gry. Mogła się podobać, bo strzelała dużo goli. Koniec końców Biało-Czerwoni wywalczyli awans. A po wcześniejszej wygranej z Niemcami, świetnych eliminacjach i samych mistrzostwach Europy niemal wszyscy (niżej podpisany nie był wyjątkiem) patrzyli na drużynę Adama Nawałki przez różowe okulary. Tym smutniejszy był mundial i klęska w Rosji. Ale choroba, polegająca na jakiejś nonszalancji w trakcie gry, nie dojeżdżaniu na cały mecz, w zasadzie trwa do dziś. Różnica jest taka, że wtedy o tym, że nie kończyło się katastrofą, decydowały indywidualności. Lewandowski dopiero wszedł na szczyt i miał przed sobą lata świetnej gry. Dziś ze szczytu powoli, ale jednak schodzi. Za Sousy beznadziejny momentami mecz z Albanią Lewy rozstrzygał niemal w pojedynkę, przebiegał pół boiska i „strzelał gola Krychowiakiem”. A Polacy wygrali 4:1.
Kamil Glik za kadencji Nawałki był gwiazdą Serie A, potem ważnym piłkarzem Ligue One. Dziś jego zespół spadł do Serie C. Kuba Błaszczykowski właśnie kilka dni temu pożegnał się z kadrą. Choroba została ta sama, tylko nie ma indywidualności które byłyby w stanie odwrócić rezultat. Jedni powoli dobijają do mety, inni są dopiero u progu kariery. Ale to normalna kolej rzeczy. Poziom sportowy można poprawić. Brak wyszkolenia nadrobić. Tym, co wchodzą brakuje jednak charakteru. A nad nim pracować dużo trudniej. Po meczu z Niemcami napisałem, że nie czas na bicie na alarm, bo ocenić Fernando Santosa możemy dopiero po meczu rewanżowym z Czechami. Co do selekcjonera podtrzymuję. Ale cholera, nie myślałem, że drużyna aż tak da ciała w Kiszyniowie. Nie piłkarsko – do przerwy to się zgadzało. Ale pod względem mentalnym. Dawniej polska kadra słynęła z charakteru. Dziś jest, cytując Kisiela, "bojowa", bo się boi.
A może odpuścić eliminacje?
Nie jest to jednak – a niektórzy w gorącej wodzie kąpani już chcieliby zmieniać selekcjonera – wina Fernando Santosa. Ciągłe zmiany opiekunów kadry są chore. A w Polsce to jakaś paranoja. Nie pomoże nikt, gdy drużynie po prostu brakuje jaj. Może właśnie odwrotnie – nie skracać, ale wydłużyć czas pracy portugalskiego szkoleniowca. Odpuścić eliminacje pod kątem wyniku, a ostatnie pięć spotkań grupowych poświęcić na budowę drużyny. Testem niech będzie nie mecz z Czechami, ale baraż. Regulamin jest trochę głupi, ale o awans można jeszcze walczyć, zajmując nawet ostatnie miejsce w grupie. Jest więc czas, który trener mógłby poświęcić na wyselekcjonowanie zawodników nie tylko pod względem piłkarskim ale także charakterologicznym. Nie chodzi o to, by wyrzucać wszystkich. Ale dobrać kilku prawdziwych wojowników, którzy nie odstają specjalnie pod kątem piłkarskim. Pierwszy przykład z brzegu – Rafał Augustyniak. Filar obrony Legii – grał za kadencji Sousy na Wembley. Spisał się całkiem przyzwoicie, a imponuje właśnie charakterem.
Klęska może czasem mieć pozytywne skutki. W przypadku nałogów, czy to narkomanii, czy alkoholizmu, punktem zwrotnym bywa bolesne zderzenie z ziemią. Czasem to przyłapanie na jeździe po alkoholu (lub co gorsza wypadek). Może być to zwolnienie z pracy, bankructwo, rozpad rodziny, drastyczne pogorszenie stanu zdrowia, otarcie o śmierć. Wielu ekspertów uważa, że alkoholik musi upaść, aby właśnie zdać sobie sprawę ze swojej sytuacji. I odbić od dna, zdecydować na leczenie. W klasycznej klasyfikacji choroba alkoholowa dzieliła się na cztery fazy. Wstępną, ostrzegawczą, krytyczną, chroniczną, gdzie krytyczna była faktycznym początkiem nałogu.
Biało-Czerwoni są już dawno po fazie ostrzegawczej. Osiągnęli stan krytyczny. Jeśli nastąpi wstrząs, ale wśród zawodników, nie kibiców i trenerów, będzie szansa na jakieś odbicie. Jak nie faza krytyczna przejdzie w chroniczną. A blamaże takie, jak w Kiszyniowie, staną się ponurą codziennością.
Przemysław Harczuk
Inne tematy w dziale Sport