Przeciąganie liny jeszcze jakiś czas potrwa. W tym czasie zwolennicy opozycji i publicyści grać będą w jednej bądź drugiej drużynie. Ale paradoksalnie fakt, że ta droga do jednej listy jest tak wyboista i kręta może sugerować, że decyzja o sojuszu już zapadła. Niewykluczone, że za zasłoną dymną medialnych sporów i dyskusji toczą się realne rozmowy o kształcie przyszłej koalicji – mówi Salonowi 24 prof. Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Po ostatnim ostrym sporze między Polską 2050 Szymona Hołowni i Koalicją Obywatelską (posłowie Hołowni głosowali przeciw mającym odblokować środki z KPO ustawom sądowym) wielu komentatorów twierdzi, że pomysł wspólnej listy całej opozycji upadł na dobre. Mają rację, czy może to przeciąganie liny, aby wynegocjować sobie lepszą pozycję wyjściową przed faktycznym rozpoczęciem negocjacji o współpracy wyborczej?
Prof. Rafał Chwedoruk: Bez wątpienia mamy do czynienia ze swego rodzaju licytacją. Tym bardziej, że polityka przyśpieszyła, wybory i decyzje co do konfiguracji rozmaitych sojuszy są coraz bliżej. Nie jest też zaskoczeniem, że partią, która najbardziej podbija stawkę jest Polska 2050 Szymona Hołowni. Dzieje się tak z kilku powodów. Przede wszystkim – sytuację ruchu Szymona Hołowni można, zachowując wszelkie proporcje, porównać do sytuacji Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry. Chodzi oczywiście nie o kwestie ideowe, czy programowe, ale relacje z najsilniejszym sojusznikiem/rywalem po własnej stronie politycznej. Solidarna Polska pod względem programowym niewiele różni się od PiS. Stąd cały czas musi udowadniać wyborcom, dlaczego warto na nią głosować. I stara się przelicytować Prawo i Sprawiedliwość w byciu wyrazistym.
W przypadku partii Szymona Hołowni dochodzą jeszcze dwa czynniki. Pierwszy – spośród wszystkich ugrupowań opozycyjnych właśnie Polska 2050 jest najmniej wyrazista. A przecież nawet jeśli wspólna lista powstanie, warto się w takiej koalicji wyróżnić, zaznaczyć swoją obecność. Po drugie – partia Hołowni międzynarodowo związała się z ugrupowaniami liberalnymi. Problem w tym, że w polityce krajowej ma konkurencję ze strony zdecydowanie dotąd bardziej wyrazistej PO. Wprawdzie Platforma Obywatelska należy do europejskiej rodziny chrześcijańskich-demokratów, jest w Polsce uważana za formację liberalną. Stąd próby podkreślenia własnej odrębności ze strony Polski 2050.
Zwolennicy opozycji mocno się podzielili. Jedni ostro krytykują Hołownię, jako grającego pod siebie rozłamowca. Inni atakują KO, za popieranie ustawy autorstwa PiS. Były prezydent Lech Wałęsa zapowiedział już, że zagłosuje na Polskę 2050, bo Platformy popierać już nie może. Pan mówi o grze, ale jednak emocje także w elektoracie są spore.
To przeciąganie liny jeszcze jakiś czas potrwa. W tym czasie zwolennicy opozycji i publicyści grać będą w jednej bądź drugiej drużynie. Mimo to wszystko zmierza ku jednej liście wyborczej. Motywacją do jej powstania jest także fakt, że choć partia rządząca straciła, to nie rozsypała się. I zawsze może mieć cień szansy na zwycięstwo.
Jeśli wystartuje kilka list, pójdą po głosy różnych elektoratów. I jeśli nawet to PiS będzie mieć przewagę, pozostałe partie zrobią koalicję. Z kolei jedna lista przy minimalnej wygranej PiS będzie wciąż największą siłą opozycyjną?
Argument o dotarciu do różnych elektoratów jest zasadny. Bo faktycznie wśród wyborców opozycji może być większe przeświadczenie, że lepszym pomysłem są dwie, lub trzy listy. Na przykład lewica, liberałowie z PO i Polską 2050 oraz bardziej konserwatywne PSL. Tylko, że liczą się przede wszystkim możliwości zwycięstwa w wyborach. Szanse na to to, że opozycja nie przejmie władzy są iluzoryczne. By tak się stało, musiałby na przykład PiS nieznacznie wyprzedzić drugą siłę w wyborach, a któraś z partii opozycyjnych nie wejść do Sejmu. Bardzo mało prawdopodobne. Ale jednak bardziej realne, niż wyprzedzenie przez PiS zjednoczonej opozycji. I paradoksalnie fakt, że ta droga do jednej listy jest tak wyboista i kręta może sugerować, że decyzja o sojuszu już zapadła. Niewykluczone, że za zasłoną dymną medialnych sporów i dyskusji toczą się realne rozmowy o kształcie przyszłej koalicji.
Jednak po stronie opozycyjnej wciąż pamiętają Koalicję Europejską, która poniosła klęskę w wyborach do Europarlamentu w 2019 roku...
Teraz nie ma jednak analogii. Wtedy bowiem było pewne, że PiS wybory wygra. Ta wspólna lista opozycji szła po to, by uzyskać dobry rezultat, przegrać jak najmniejszą różnicą. Na bazie przyzwoitego wyniku budować przekaz „jeszcze troszkę, mały krok, dogonimy partię rządzącą”. Teraz jest inaczej. To opozycja idzie po władzę. Kilka lat temu mówiłem, że PiS może być pewny reelekcji, dopóki jego władza opiera się na dwóch fundamentach. Mocnym wsparciu republikańskiej administracji w Waszyngtonie i dobrej sytuacji gospodarczej, pozwalającej na swobodne wdrażanie kolejnych programów społecznych. Oba te filary przestały istnieć. W Białym Domu zasiada Demokrata. A sytuacja gospodarcza jest trudna z uwagi na pandemię, trwającą wojnę w Ukrainie, inflację. Do tego PiS ma problemy związane z demografią, wyborcy PiS wykruszają się, a głosować mogą kolejne roczniki, które partii rządzącej na pewno nie popierają.
Zakładając porażkę PiS, partia ta może się potem rozpaść, powstanie na jego gruzach coś zupełnie nowego, czy po wyborach po prostu nastąpi zamiana ról, to Prawo i Sprawiedliwość stanie się główną siłą opozycyjną?
Co i rusz pojawiają się pomysły, że działające partie przestaną istnieć, a na ich miejsce powstaną zupełnie nowe. Tyle, że w ciągu kilkunastu ostatnich lat ani razu to się nie spełniło. „Stare” formacje radzą sobie lepiej, lub gorzej, ale istnieją. Te, ugrupowania, które się pojawiały i przez krótki czas wydawało się, że mają szansę zrewolucjonizować scenę polityczną, albo odchodziły po jakimś czasie w niebyt, albo kończyły jako nic nie znaczące satelity dużych partii. Prawo i Sprawiedliwość straciło szansę na to, by zdecydowanie wygrywać wybory i mieć samodzielną większość. W partii rządzącej mają tego świadomość. Szykują się do roli głównej siły opozycyjnej.
Chyba nie szykują, skoro prezes PiS jeździ po Polsce, zagrzewa i mobilizuje najtwardszy elektorat, mówi o najważniejszych wyborach od wielu lat?
Polityk każdej partii, szczególnie dużej, nigdy nie powie, że straci władzę, bądź nie wygra wyborów. Deklaruje walkę do końca, mówi, że ma szansę na zwycięstwo. Gdyby wypowiedział się inaczej, to „wysadziłby w powietrze” własny elektorat. Jednak śmiem twierdzić, że już od momentu, gdy Jarosław Kaczyński odchodził z rządu i namaścił Mariusza Błaszczaka widzimy, że w PiS mocno liczą się z utratą władzy. Prezes PiS konsoliduje szeregi, to naturalne – gdy się traci i nie ma szans na wygraną, należy mocno mobilizować najbardziej zdeklarowanych wyborców. Szuka się głównie wspólnego mianownika ideologicznego. Po to, by najwierniejsi nie zwątpili. Jednak w wymiarze jakościowym, w kontekście odwrócenia wyniku, ta partia nie może nic.
Rozmawiał Przemysław Harczuk
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka