W styczniu 2021 roku Zbigniew Boniek wyrzucił Jerzego Brzęczka i zatrudnił Paulo Sousę. W Boże Narodzenie tego samego roku Portugalczyk uciekł. Po kilku tygodniach PZPN pod kierunkiem już Cezarego Kuleszy zatrudnił Czesława Michniewicza. Teraz, tuż przed świętami, go zwolnił. Kibiców znów czeka serial pt. poszukiwania nowego selekcjonera. Powoli staje się to świecką tradycją. Niczym serial o "Kevinie" w telewizji i prezenty pod choinkę.
Czesław Michniewicz został zwolniony z funkcji selekcjonera reprezentacji. I to nie jest najważniejsza informacja. Naprawdę istotne jest to, czy wreszcie w polskiej piłce powstanie system wyłaniania selekcjonerów, funkcjonowania kadry, czy nadal będziemy obserwować "cyrk na kółkach". Jeśli to drugie, to sukcesy reprezentacji będą jedynie wybrykiem raz na kilkadziesiąt lat.
Przeczytaj też: PZPN podjął decyzję. Michniewicz kończy swoją przygodę z reprezentacją Polski
Michniewicz pogrążył się sam
W kwestii samego byłego już selekcjonera. Bezpośrednio po uzyskaniu przez reprezentację przyzwoitego wyniku, ale po mało widowiskowej grze, uważałem, że należy selekcjonerowi dać jednak szansę. Docenić fakt, że przejął kadrę po ucieczce Paulo Sousy i osiągnął wszystkie cele, jakie przed nim postawiono. Byłem za tym, żeby zostawić Michniewicza, ale postawić przed nim kilka zadań – przebudowę drużyny w eliminacjach do Euro, poprawę stylu gry, maksymalne wykorzystanie atutów. Po tournée selekcjonera po mediach, jego dziwacznych wypowiedziach, zarówno dotyczących piłki, jak i sprawy premii, blokowaniu dziennikarzy na Twitterze, zmieniłem zdanie. Jednak pewna formuła się wyczerpała, należy opiekuna reprezentacji zmienić. Ale wciąż podtrzymuję, że sama zmiana nie jest najważniejszą kwestią. Chodzi o to, by wreszcie wypracować odpowiedni system działania reprezentacji. Zamiast tego jest uleganie emocjom, ciągłe zmiany pod wpływem chwili, żadnej powtarzalności.
Brak systemu
Niedawno w portalu Weszło.com ukazał się tekst porównujący polską reprezentację do niemieckiej. Autor, Michał Trela, przypomniał, że w Niemczech mieli jedenastu selekcjonerów przez sto lat. Polacy też jedenastu, ale w XXI wieku. My przypomnijmy, że było ich też ponad dwudziestu przez półwiecze i prawie siedemdziesięciu przez całe stulecie. Niemcy wygrali wiele turniejów, u Polaków jest z tym troszkę gorzej. I owszem – dziś Niemcy nie wyszli z grupy na mundialu. Ale u nich to ewenement. U nas ewenementem jest sukces – i to nie medal, ale nawet dojście do ćwierćfinału jak za Adama Nawałki w 2016 roku. O ile brak systemu dziennikarze sportowi i eksperci zauważają, tak w dość niewielkim stopniu dostrzegają różnicę między prowadzeniem reprezentacji i klubu. To znaczy – podkreślają, że to różne formy pracy. Ale nie przeszkadza to w giełdach nazwisk wymieniać rozmaitych trenerów klubowych jako kandydatów na selekcjonera kadry. A zatrudnianie takich osób byłoby błędem.
Zapomniana prawidłowość
Jak już pisaliśmy, w XXI wieku KAŻDY selekcjoner, który osiągnął względny sukces z reprezentacją, miał wcześniej doświadczenie reprezentacyjne. Różne – Jerzy Engel był przy banku informacji, Paweł Janas pracował jako asystent w kadrze olimpijskiej Janusza Wójcika, sam kadrę olimpijską prowadził. Leo Beenhakker był selekcjonerem Holandii (nie raz) i Trynidadu Tobago. A Adam Nawałka asystentem Beenhakkera właśnie. Michniewicz prowadził młodzieżówkę. Nawet "siwy bajerant z Portugalii" był krótko przy kadrze swojego kraju. Nie mieli doświadczenia reprezentacyjnego Franciszek Smuda i Waldemar Fornalik. Jak wyszło, wszyscy wiemy. Podobnie było i we wcześniejszych latach, choć jest tam istotny wyjątek – Antoni Piechniczek, który nie mając wcześniej doświadczenia z kadrą sukces – trzecie miejsce na świecie – osiągnął. Pamiętać jednak należy, że czasy wtedy były troszeczkę inne. Praca z kadrą mniej różniła się od klubowej. Piłkarzy trener mógł mieć na zgrupowaniu przez kilka tygodni w roku, dziś nie do pomyślenia. A już i Kazimierz Górski, i Jacek Gmoch, zostając selekcjonerami doświadczenie z reprezentacją mieli.
Bo taki jest ładny, z innego kraju
Giełda nazwisk poszczególnych kandydatów na selekcjonera ruszyła. Pojawiają się na niej zagraniczni szkoleniowcy oraz szkoleniowcy polscy. Wśród tych spoza kraju są nazwiska trenerów uznanych i naprawdę mających sukcesy ze swoimi reprezentacjami, jak i gości, którzy reprezentacji nie prowadzili żadnej, albo wręcz się ze swoją drużyną skompromitowali. Wśród polskich padają nazwiska Henryka Kasperczaka i Adama Nawałki, którzy nie prowadzili żadnego zespołu od lat (choć Kasperczak to trener i selekcjoner wybitny, a Nawałka miał największe sukcesy z reprezentacją w XXI wieku). A także Macieja Skorży (nadaje się, ale odmówił) czy Marka Papszuna. Pomysł, by zatrudnić tego ostatniego pokazuje najlepiej, jak bardzo prymitywne jest myślenie o piłce w Polsce. Nie dlatego, że Papszun jest złym szkoleniowcem. Jest jednym z najlepszych. Ale jedyne miejsce, w którym się sprawdził, to Raków Częstochowa. Zanim zostanie selekcjonerem, niech poprowadzi krótki czas młodzieżówkę, bądź niech chociaż będzie asystentem przy pierwszym zespole.
Teraz zadaniem PZPN, skoro stać związek na poniesienie dużych kosztów, powinno być właśnie zatrudnienie trenera z najwyższej półki. Kogoś takiego jak lata temu był Kasperczak (choć oczywiście to już nie jego czas – należało go zatrudnić dwie dekady temu). Może być zagraniczny trener, ale fachowiec, z reprezentacyjnym doświadczeniem. I oczywiście doświadczeniem nie czterdzieści lat temu, ale ostatnio. Na pewno zatrudnianie trenera tylko dlatego, że był znanym piłkarzem, jest zza granicy i nas na niego stać, byłoby kompletnie bez sensu. Świadczyłoby nie o profesjonalizmie, a o kompleksach. Gdyby jednak udało się dogadać z kimś z naprawdę wysokiej półki, do takiego fachowca należałoby dobrać kilku polskich asystentów (np. Marek Papszun, Jacek Magiera, Maciej Stolarczyk). Po to, by zdobywali reprezentacyjne doświadczenie. I to spośród asystentów powinien być wybrany następny selekcjoner. Umowę należałoby podpisać na lata. A kadra młodzieżowa mogłaby być bezpośrednim zapleczem pierwszej reprezentacji. Pojedyncze porażki nie powinny mieć znaczenia. Liczy się cel długofalowy. Wymagałoby to jednak zmiany podejścia.
Nowa, bożonarodzeniowa tradycja
Patrząc na dotychczasowe dzieje wyborów selekcjonerów, raczej możemy się obawiać, że będzie znów skok od ściany do ściany. Po defensywnym Brzęczku przyszedł ofensywny Sousa, po nim defensywny Michniewicz. Teraz przyjdzie znów jakiś bajerant od radosnego futbolu. A za rok pod choinkę dostaniemy znów defensywnego. I tak narodzi się nam świecka tradycja. Co rok w okresie świątecznym będą zmiany trenera. Jak piosenki bożonarodzeniowe w radiu, komercyjne reklamy świąteczne, powtarzany bez przerwy „Kevin sam w domu” w telewizji. W sumie fajnie, bo dostaniemy igrzyska w czasie, gdy piłki nie ma. Ale całkiem na poważnie – przy takim podejściu o dołączeniu do czołówki nie ma co marzyć. Pojedynczy sukces może kiedyś się zdarzyć. Ale będzie to wypadek przy pracy. Tak, jak w silnych reprezentacjach wypadkiem przy pracy są porażki. Szkoda.
Przemysław Harczuk
Inne tematy w dziale Sport