Trzy sukcesy, dwie porażki. Tak wygląda bilans Mateusza Morawieckiego po pięciu latach spędzonych w fotelu polskiego premiera. Dokładnie 11 grudnia będzie okrągła rocznica.
Sukces 1. Przetrwał pięć lat
Donalda Tuska i jego 2502 dni nie dogoni. No chyba, że wygra przyszłoroczne wybory. Ale 2000 dni na urzędzie mu w przyszłym roku bez trudu stuknie (w tym momencie jest trochę ponad 1800). W historii Polski to spore osiągnięcie. Zazwyczaj premierzy szybciej kończyli u nas karierę. Beata Szydło na 756 dniach. Ewa Kopacz na 420. Jarosław Kaczyński miał 490. Leszek Miller 926. Tadeusz Mazowiecki 498. Jerzy „Długowieczny” Buzek 1449.
Patrzących z boku „kanapowych kibiców” mówienie o przetrwaniu w polityce może oczywiście oburzać. No, bo jak to? Trwanie jako wartość? Przecież trzeba robić i działać! A nie trwać! Teoretycznie tak. Ale w praktyce każdy, kto choćby troszeczkę otarł się o politykę (albo przynajmniej ją z bliska obserwował) wie, że jest raczej odwrotnie. Działanie i robienie bywa najłatwiejszą częścią politycznego rzemiosła. Dużo trudniejsze jest wyrąbanie sobie przedpola i stworzenie warunków, w których to działanie będzie możliwe. To jest prawdziwa sztuka, na którą składają się: budowanie, pilnowanie i znowu odbudowywanie utraconej większości. Szukanie sojuszników, utrzymywanie swojej pozycji, neutralizacja konkurentów. W sejmie, w partii, w kierownictwie. Bez tej większości pomysły pozostaną… pomysłami. Ale polityki z tego nie będzie.
W tym sensie te liczniki kolejnych premierów to nie jest jakaś tam przypadkowa liczba albo boskie zrządzenie. To jest spore osiągnięcie. Jak wywinięcie poczwórnego Axla w łyżwiarstwie figurowym na Olimpiadzie. Obiektywny szacun. Niezależnie od tego, czy ktoś takiego premiera lubi czy też nie.
Pierwsze czołgi K2 przekazane żołnierzom. Morawiecki na miejscu
Sukces 2. Polska się nie zawaliła
Każdy przywódca ma swoje wielkie kryzysy. I to właśnie poprzez sposób radzenia sobie z nimi potem się takiego polityka ocenia. W przypadku Morawieckiego takie duże wstrząsy były dwa: covidowy i wojenny. Jeden w zasadzie przeszedł w drugi sprawiając, że od początku 2020 roku państwo Morawieckiego jest w trybie permanentnego zarządzania kryzysowego. W tym czasie mieliśmy bezprecedensowe lockdowny. Fiskalną (tez bezprecedensową) interwencję państwa, żeby ludziom koszty tej przymusowej bezczynności osłonić. Trzeba było zorganizować wybory prezydenckie (organizować czy czekać? kopertowe czy normalne?). Zaraz potem do gry weszła inflacja a potem wojna na Ukrainie ( i jeszcze wyższa inflacja). Putinowska agresja wywołała z kolei kryzys migracyjny (znów bezprecedensowy) i (bezprecedensowe, a jakże!) wydatki na zbrojenia (skąd pieniądze?).
Do tego doszedł jeszcze spór z Komisją Europejską, który wybuchł gorącym płomieniem w roku 2021 - czyli po „aresztowaniu” przez Brukselę przysługującej Polsce pożyczki na pocovidowy rozruch. Mało? Nie wydaje mi się. Czy Polska sobie z tymi kryzysami poradziła? Odpowiedź na to pytanie bardzo mocno zależy od politycznych preferencji (co oczywiste). Próbując jednak zachować pewien fundamentalny obiektywizm godzi się powiedzieć, że żadna z najbardziej kasandyrycznych przepowiedni (będzie nad Wisłą „druga Grecja”, „Wenezuela” albo „scenariusz turecki”) się zwyczajnie nie sprawdziły. Owszem, Polska roku 2023 może się otrzeć o recesję (choć i to nie jest pewne) a inflacja nie spadnie pewnie poniżej 10 proc. Ale pod tym względem nie jesteśmy wśród innych rozwiniętych gospodarek żadnym odludkiem. Cały Zachód jest w trendzie inflacyjnym, a w większości krajów spowolnienie gospodarcze czy wzrost płac realnych jest dużo większym problem społecznym. Na ich tle Polska wygląda wręcz całkiem żwawo.
Serial o przestępcach w togach. TVP rezygnuje z "Kasty"
Sukces 3. PiS trochę mniej wsobny
W ramach Zjednoczonej Prawicy zawsze było wiele środowisk. Morawiecki uzupełnił ten wachlarz o „frakcję bankową”. To oczywiście określenie stosowane przez wewnętrznych wrogów premiera. „Bankowiec” nie brzmi dobrze - zwłaszcza w ustach zwolenników podejścia ludowo-populistycznego. Ale z drugiej strony - patrząc z perspektywy całego bloku rządowego - to chyba się jednak takie poszerzenie PiSu opłacało. Polska prawica zawsze była przez liberałów wyśmiewana jako „banda luzerów i nieudaczników”. Kierowana przez gościa, który kiedyś zwierzył się, że nie ma nawet konta w banku. Morawiecki i jego „bankierzy” trochę ten obrazek zniuansowali. Bo proszę bardzo - nie tylko mają konta w bankach, ale nawet w tych bankach latami zajmowali kierownicze stanowiska.
Ujmując sprawę jeszcze szerzej. Morawiecki wpuścił do PiSu (i do rządu) całą masę dobrze wykształconych, znających się na rzeczy technokratów, ekonomistów i menadżerów. W tym wielu młodych, wpisując im jednak w narrację o służbie państwu, a nie tylko korporacyjnym centralnym. Odbierając tym samym obozowi liberalnemu monopol na „nowoczesność”. To się PiS-owi już opłaca. A w dłuższym okresie będzie procentować jeszcze bardziej. CZYTAJ NA NASTĘPNEJ STRONIE
Bunt w RPO. Wiącek traci ekspertów po odwołaniu zastępczyni
Porażka 1. Europy nie podbił
Nie wszyscy to już dziś pewnie pamietają, ale gdy Mateusz Morawiecki obejmował premierostwo to jednym z jego głównym zadań miało być „nowe otwarcie” w relacjach z Europą. Już wtedy bocząca się na Polskę za (w zależności od perspektywy) łamanie praworządności albo za niechęć do robienia dokładnie tego czego chcą Bruksela czy Berlin (w polityce klimatycznej, energetycznej albo wschodniej). Pięć lat później widać, że żadne nowe otwarcie nie nastąpiło.
Przeciwnie, jest gorzej niż było w latach 2015-2017 gdy premierem była Beata Szydło. Pieniądze na KPO zostały aresztowane, żadna z dyplomatycznych ofensyw nie przyniosła zmiany postrzegania Polski w Europie, nie udało się też Morawieckiemu zbudować koalicji państw gotowych skontrować trochę niemiecką dominację w UE. Nawet pomimo dobrej dla Polski koniunktury po zawaleniu się polityki rozumienia Rosji. Ta ośla ławka w której Polska dziś siedzi (mimo wielu sukcesów na odcinków wschodnim w minionych miesiącach) to największa porażka PMM.
Porażka 2. Nie został „nowym lepszym Gierkiem”
Pamiętam, jak w czasie pierwszego wywiadu z Morawieckim (on był jeszcze w ministerstwie rozwoju, ja w tygodniku Polityka) zapytałem przyszłego premiera czy chce być nowym Gierkiem. Morawiecki się trochę wtedy oburzył - co zrozumiałe z powodu jego antykomunistycznego wychowania oraz przynależności do obozu prawicowego, który odrzucenie dziedzictwa PRL ma wypisaną na sztandarach. Pytanie nie było jednak ani trochę prowokacyjne.
Przeciwnie - patrząc na ambitne zapowiedzi Morawieckiego jeszcze z czasów Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju (milion aut elektrycznych, reindustrializacja Polski) - przyszły premier świadomie bądź nie nawiązywał do największego skoku inwestycyjnego Polski w najnowszej historii, jakim była bez dwóch zdań dekada Gierkowska. Podczas której zbudowano w Polsce kilkaset nowych zakładów, miliony nowych mieszkań, służące nam do dziś elektrownie, rafinerie, dworce i drogi.
Niestety - na polu inwestycji plany Morawieckiego się nie ziściły. Tempo inwestycji dalece nie przypomina tamtego z lat 70. Wielkie projekty (CPK) mocno się ślimaczą. Mieszkalnictwo społeczne - nawet zdaniem PiSowców - jest do gruntownej poprawki po boleśnie niezdanym egzaminie. Wielkie pchniecie miało nastąpić pod koniec drugiej kadencji PiSu. Ale nie nastąpiło. Najpierw z powodu falstartu „polskiego ładu”. Potem w wyniku impasu w sprawie pożyczek na KPO. Liderów nikt jednak nie pyta o tłumaczenia. Przywódców rozstrzyga się z efektów. A tych na polu inwestycji zwyczajnie brak.
Tak to właśnie wygląda po tych 5 latach.
Putin: Każdy wróg zostanie zmieciony z powierzchni ziemi
Rafał Woś
Inne tematy w dziale Polityka