Nie chodzi o nic nadzwyczajnego – ale o przeszkolenie, sprawdzenie rezerw osobowych polskiej armii. Przypomnijmy, że armia zawodowa działa u nas już od kilkunastu lat. Wielu żołnierzy, którzy odbyli zasadniczą służbę wojskową, jest już w bardziej zaawansowanym wieku. I chodzi o to, by sprawdzić zasoby osobowe – mówi Salonowi 24 gen. Mieczysław Bieniek, były dowódca wielonarodowej dywizji w Iraku, b. zastępca dowódcy strategicznego NATO.
Ogromne zamieszanie wywołały zapowiedzi powołania do służby około 200 tysięcy rezerwistów. Wiele osób przyjęła to z niepokojem, inni tłumaczą, że to konieczność. Jak Pan ocenia tę sytuację?
Gen. Mieczysław Bieniek: Przede wszystkim nastąpił tu jakiś ogromny błąd w komunikacji, stąd bierze się zamieszanie. Przede wszystkim nie chodzi o nic nadzwyczajnego – ale o przeszkolenie, sprawdzenie rezerw osobowych polskiej armii. Przypomnijmy, że armia zawodowa działa u nas już od kilkunastu lat. Wielu żołnierzy, którzy odbyli zasadniczą służbę wojskową, jest już w bardziej zaawansowanym wieku. I chodzi o to, by sprawdzić zasoby osobowe. Powołać także ludzi, których kwalifikacje mogą być przydatne w armii na wypadek zagrożenia wojennego.
Ale czy akurat powoływanie nagle 200 tysięcy ludzi ma sens od strony strategicznej, bezpieczeństwa państwa?
Przede wszystkim są doniesienia o 200 tysiącach, ale wcale nie ma pewności, że tylu rezerwistów zostanie faktycznie powołanych. Chodzi tu o sprawdzenie ludzi, których kwalifikacje, umiejętności, wiedza, mogą przydać się w razie zagrożenia wojennego. A więc o ludzi już mających przeszkolenie wojskowe, jak też np. informatyków, lekarzy itd. Niezrozumiała jest panika związana z tymi doniesieniami. Bo przecież chodzi jedynie o rezerwy osobowe na wypadek stanu wojennego, bądź wojny. Nie ma takiej sytuacji, wojna toczy się za naszą granicą.
Szkolenie rezerwistów to jedno. Ale też pobór został w Polsce całkowicie zniesiony, nikt zresztą nie mówi, że należy go przywracać. Ale społeczeństwo też za bardzo nie jest przygotowane do sytuacji ekstremalnej, wojennej. Czy nie należałoby pomyśleć o tym, by na przykład w szkołach wprowadzić dodatkowe lekcje przysposobienia obronnego, uczące zachowania w razie walki, ale też np. zagrożeń terrorystycznych?
Tu male sprostowanie. Pobór do wojska nie został zniesiony, on jest jedynie zawieszony. W przypadku realnego zagrożenia zawsze może zostać przywrócony. Natomiast tak, wprowadzenie przedmiotu uczącego wiedzy na temat obronności byłoby pożądane. Uczniowie mogliby uczyć się reagowania w sytuacji zagrożenia, pracy w grupie, pierwszej pomocy. Także obsługi broni. Niekoniecznie od razu strzelania. Na pewno nie ma potrzeby wprowadzenia przedmiotu, na którym uczono by musztry. Natomiast nauka radzenia sobie w trudnych sytuacjach – jak najbardziej tak.
Co do reagowania w trudnych sytuacjach – syreny alarmowe większości ludzi kojarzą się z rocznicami, ale wiele osób nie ma świadomości co oznacza dany sygnał alarmowy. Nie ma żadnej wiedzy na temat tego, jak działać w razie ewakuacji, gdzie w okolicy znajdują się schrony. Tymczasem wojna w Ukrainie pokazuje, że agresor atakuje głównie obiekty cywilne. Czy w takim razie obrona cywilna nie powinna stać się priorytetem w myśleniu o bezpieczeństwie?
Na pewno obrona cywilna musi zostać natychmiast odtworzona. Dziś jej działania koordynuje komendant główny Straży Pożarnej. Ale podlega MSWiA. A tu musi być działalność międzyresortowa, obejmująca kwestie ratownictwa medycznego, transportu. Przykład wojny w Ukrainie pokazuje, że ta obrona cywilna jednak tam działa. I w razie zagrożenia wojennego o bezpieczeństwo ludzi nie dba armia zawodowa, czy Wojska Obrony Terytorialnej, ale właśnie obrona cywilna. Co jest zresztą zgodne z konwencją genewską.
Rozmawiał Przemysław Harczuk
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Społeczeństwo