Polska jest od paru lat niczym młody dorosły, który dumny wrócił do domu odebrawszy swoje pierwsze w życiu prawo jazdy. Na co zgorzkniałe Berliny i Bruksele zaczynają się boczyć. „Marsz do własnego pokoju! Masz odebrane kieszonkowe i szlaban na dostęp do xboxa za to całe wydziwianie!” - to niestety jedyne, co nas ostatnio ze strony Unii Europejskiej spotyka.
Tak, wiem. Oficjalnie chodzi oczywiście o łamaną nad Wisłą „praworządność”. Albo o „europejskie wartości”, które są w Polsce od roku 2015 zagrożone. Bo w Polsce rządzi niebezpieczny „prawicowy populizm” zagrażający „prawom mniejszości” i „wolność słowa”. Słyszałem to już sto razy. Ale nie jestem przekonany. Ani trochę.
Szymański potwierdza: "odchodzę z rządu". Mówi o przyczynach dymisji
Zamrożenie relacji UE-Polska
Wszystko to składa się raczej na idealny - z punktu widzenia Unii - stan zawieszenia w relacjach z Polską. Akt oskarżenia jest z jednej strony na tyle nieuchwytny, by wykluczyć możliwość osiągnięcia jakiegokolwiek praktycznego kompromisu. Z drugiej strony wystarczająco oskarżycielski, by utrzymywać przeświadczenie europejskiej publiki, że w Polsce dzieje się coś bardzo złego.
Dlaczego to robią? To nie jest oczywiście nic osobistego. W Brukseli czy Berlinie niewielu odróżnia Kaczyńskiego od Morawieckiego. A o Ziobrze czy Sasinie większość pewnie nawet nie słyszała. To nie o to więc chodzi, że ktoś się tam na nich uwziął. Szczerze mówiąc - nie chodzi nawet o to, co konkretnie zrobili - albo co planują zrobić.
Przyczyny tej „kosy” pomiędzy Warszawą - Brukselą i Berlinem są - moim zdaniem - dużo głębsze. Polegają one na tym, że pewna generacja zachodnich polityków i liderów opinii nie jest w stanie stawić czoła… konsekwencjom swoich czynów. W tym wypadku nie potrafią zaakceptować rzeczywistości, którą mamy dziś - prawie 18 lat po rozszerzeniu Unii Europejskiej na Wschód. Krótko mówiąc - nie chcą się pogodzić z tym, że wschód nie chce być już w relacji z nimi dzieckiem, klientem i uczniakiem w jednym.
Jest w politycznym słowniku eurointegracji słowo „konwergencja”. Dosłownie oznacza ona proces zrównywania ekonomicznych i społecznych potencjałów różnych krajów. Można to zrównywanie wyrazić wieloma wskaźnikami. Na przykład pokazując poziom PKB na głowę mieszkańca danego kraju w porównaniu z innymi krajami wspólnoty.
Wielcy wyrównywacze
Pamiętać przy tym należy, że w Unii ta „konwergencja” to zawsze było coś więcej niż tylko cyfry. To przecież była (jest?) centralna polityczna utopia całej eurointegracji. Ona miała być wszak dowodem, że potencjały da się wyrównywać w sposób aksamitny. To znaczy demokratyczny i pokojowy. I w zasadzie bez wysiłku. Inaczej niż za sprawą tzw. „wielkich wyrównywaczy”. Ten ostatni termin wprowadził w 2017 roku austriacko-amerykański historyk gospodarki Walter Scheidel.
Scheidel przypomniał, że w prawdziwym świecie realnej „konwergencji” towarzyszy zawsze pojawienie się jednego z „czterech jeźdźców apokalipsy”: wojny, rewolucji, epidemii albo rozpadu ładu politycznego. Krótko mówiąc: że zrównywanie nie może się obejść bez destrukcji, konfliktu i zniszczenia.
Przez lata Unia Europejska wierzyła, że im (nam) uda się zrobić to inaczej. Bezszelestnie. Pierwsza faza budowania wspólnoty - lata 1970-2010 - zdawała się dowodzić, prawdziwości tych nadziei. Ten złoty okres trwał na tyle długo, że Europa sama uwierzyła w to, że faktycznie jest „maszyną do konwergencji” - jak to kiedyś określił Bank Światowy w jednym z raportów.
I tu dotykamy kluczowego dla naszej opowieści paradoksu. Bo akurat miniona „długa dekada” (2008-2022) to był dla Unii czas trudny. Waliło się i paliło w bankach, w strefie euro i na południu. Ale jednocześnie nawet wtedy na Wschodzie „maszyna do konwergencji” pracowała w najlepsze. A zbliżanie postępowało. Patrząc na liczby, trudno tej tezie zaprzeczyć. PKB per capita w krajach nowej Unii faktycznie znacząco wzrosło. W górę poszli i ci, co startowali z wyższego poziomu (Czechy, Słowenia, Polska). Jak i tacy odbijający się od niższego progu (kraje bałtyckie, Rumunia, Bułgaria). Średnio dla całego regionu z ok. 50 do jakichś 70 proc. unijnej średniej.
Czy wolno inaczej myśleć, niż dominujący nurt w UE?
Tylko, że… ta udana konwergencja przyniosła jeszcze coś. U nas „na Wschodzie” nieuchronną konsekwencją „doganiania” było też „dojrzewanie”. W efekcie niekwestionowana przez lata szkoła nakazująca imitowanie Zachodu i postępowanie ściśle według zaleceń instytucji unijnych i międzynarodowych zyskała potężnego rywala.
Ta druga - konkurencyjna - szkoła myślenia stawiała pytania: Czy nie doszliśmy przypadkiem do naturalnych granic modelu naśladownictwa? Czy nie jest jak, że teraz powinniśmy iść bardziej autorską drogą? I wreszcie - czy wolno nam mieć inne zdanie niż „stara Unia”? A w razie czego, czy możemy robić inaczej niż oni, gdy wydaje nam się, że robią źle?
W każdym kraju regionu przebiegało to trochę inaczej. Jedni te głosy wygłuszyli. Uznali, że są za mali i zbyt słabi na takie fanaberie. Wiele krajów poszło jednak tą nową - bardziej dojrzałą - drogą. To właśnie przypadek Polski. Wcześniej Węgier. Do pewnego stopnia także Czech czy Słowenii.
Przejawiało się to bardzo różnie. Albo w ściślejszej regulacji kapitału prywatnego (w tym kapitału zagranicznego) - jak w przypadku Węgier. Innym znów razem (Polska) w podejściu popytowym.
Nie można zapominać jeszcze o jednym. Ten model „wschodniej konwergencji” promieniował w tym okresie na kraje sąsiednie. To znaczy poza granicę Unii. Zwłaszcza na Ukrainę. Do pewnego stopnia także na Białoruś. W tym pierwszym przypadku efektem była prozachodnia rewolta na Majdanie (2014), na którą Rosja zareagowała aneksją Krymu i okupacją Donbasu. Na Białorusi mieliśmy proeuropejski ruch wokół Swietłany Cichanouskiej. Czy bez czytelnych przykładów naszej wschodnioeuropejskiej konwergencji ruchy te byłyby równie silne? Wydaje mi się, że nie.
Zamiast dyskusji jest nagana
Niestety, większość tych zjawisk zdają się być kompletnie niezrozumiała dla ogromnej części opiniotwórczych elit w zachodniej Europie. I nie chodzi o to, żeby cmokali z zachwytu. Nie muszą nas nawet klepać po plechach. Problem w tym, że tym, co do nas ostatnio z Zachodu bezustannie przychodzi tylko zniecierpliwienie, nagana i nieskrywana agresja.
W efekcie kraje takie jak Polska są niczym młody dorosły, który dumny wrócił właśnie z urzędu odebrawszy swoje pierwsze w życiu prawo jazdy. A zgorzkniały rodzic zamiast zaaprobować zaczyna się boczyć. Jakby nie umiał się pogodzić z tym, że dziecko nie jest już dzieckiem. Marsz do własnego pokoju. Odbieram ci kieszonkowe i dostęp do Xboxa za to wydziwianie! To niestety jest reakcja jaka spotyka nas ostatnio przez cały czas ze strony Komisji Europejskiej.
Sytuacja jest napięta właśnie z powodu konwergencji. Zachód jęczy i biadoli, że im się ta maszyna popsuła. I że to zagraża całej eurointegracji. My im na to mówimy, że „u nas działa”. A jak nam pozwolicie robić po swojemu, to będzie działać jeszcze lepiej. Nie ma przecież oficjalnego zakazu podejmowania prób lokalnego naprawienia „maszyny do konwergencji”. Przeciwnie - choćby na gruncie unijnej zasady subsydiarności powinno to być raczej mile widziane.
A jednak każda taka próba skutkuje retorsjami ze strony Brukseli. Bo owszem - naprawiać wolno. Ale tylko pod ścisłą kontrolą i za wyraźną zgodą centrali. I o to w tym wszystkim chodzi. Bo niby Zachód mówi, że chce byśmy dogonili. Ale gdy faktycznie go doganiamy, to nie jest z tego powodu ani trochę zadowolony.
Rafał Woś
Inne tematy w dziale Polityka