- Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że dziś to Koalicja Obywatelska po stronie opozycyjnej rozdaje karty. Natomiast sprawa jednej listy, do której rzekomo Donald Tusk miał zamknąć drzwi, wciąż jest otwarta – mówi Salonowi 24 prof. Rafał Chwedoruk, politolog Uniwersytet Warszawski.
Donald Tusk na Campusie Polska Przyszłości zadeklarował, że jest za tym, by aborcja na życzenie do 12 tygodnia ciąży była decyzją kobiety. Mało tego, zapowiedział, że ci politycy, którzy nie zgadzają się z tym stanowiskiem, nie znajdą się na listach wyborczych do parlamentu. Słowa te wywołały ogromne kontrowersje. Nie brak głosów, że zamykają drogę do wspólnej listy wyborczej całej opozycji. A Donald Tusk strzelił sobie w kolano, bo traci konserwatywnych wyborców, a lewicy wcale może nie pozyskać. Faktycznie były premier popełnił błąd?
Prof. Rafał Chwedoruk: Jeżeli mamy to wystąpienie rozpatrywać w kategorii „strzału”, to nie był to strzał w kolano, ale strzał w dziesiątkę. Zarówno pod kątem osobistego interesu Donalda Tuska, jak i interesu Platformy. Wreszcie planów byłego premiera zostania liderem całej opozycji. Pamiętajmy, że aby wygrać wybory, należy przede wszystkim pozyskać wyborców centrum.
Przeczytaj też:
Kosiniak-Kamysz w Salonie24 o słowach Tuska: Jedna lista opozycyjna jest niemożliwa
No właśnie – wyborcy centrum są albo konserwatywno-liberalni, albo są wyborcami „ciepłej wody w kranie”, poglądy obyczajowe mają różne. Często nie chcą dyskusji światopoglądowych w ogóle. A Tusk im ten światopogląd narzuca. W dodatku wyklucza z partii polityków o konserwatywno-liberalnych poglądach. Muszą oni albo wyrzec się wartości, albo wycofać się z kandydowania, jak poseł Bogusław Sonik?
To centrum się zmienia. W kwestii aborcji, podobnie jak na samym początku transformacji ustrojowej, przesunęło się ono w lewą stronę. Dziś w centrum jest nie ten, kto nie chce dyskusji światopoglądowej, ale ten, kto chce liberalizacji przepisów. To właśnie ten temat wywołał największą mobilizację młodych wyborców dwa lata temu. Donald Tusk nie miał wyjścia – musiał swoją deklarację złożyć. To po pierwsze. Po drugie – w czasie coraz większej bipolaryzacji sceny politycznej, czyli ostrego podziału na dwa obozy, centrum się kurczy. I nie ma w nim ludzi o poglądach liberalno-konserwatywnych. Zresztą pamiętajmy, że jeśli chodzi o Platformę Obywatelską, jej wyborcy w kwestiach obyczajowych zawsze byli bardziej liberalni niż większość działaczy. Ci ostatni wywodzili się ze środowisk konserwatywno-solidarnościowych. Dziś ci konserwatywni liberałowie, którzy pozostali w partii mają problem. I muszą się jednoznacznie określić. Albo nagiąć poglądy i zostać, albo odejść, zbliżyć się do PiS. Ale w PO nie ma miejsca na konserwatywny-liberalizm. Po trzecie wreszcie – w Europie sprawa przerywania ciąży była tematem sporu, ale jakieś 40 lat temu. Dziś niemal wszędzie, poza małymi państwami typu Lichtenstein czy Malta, prawo jest liberalne. Dlatego Tusk podjął decyzję z jego punktu widzenia oczywistą.
To jednak powoduje pewne przetasowania po stronie opozycyjnej. Z jednej strony może być tak, że Tusk odbierze elektorat lewicy, z drugiej będzie miał bardziej konserwatywną konkurencję ze strony PSL-Koalicji Polskiej i Polski 2050 Szymona Hołowni. Czy Tusk, zamykając drogę do wspólnej listy całej opozycji,popełnia błąd, czy może dwa bloki mają większe szanse na dobry rezultat?
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że dziś to Koalicja Obywatelska po stronie opozycyjnej rozdaje karty. Natomiast sprawa jednej listy, do której rzekomo Donald Tusk miał zamknąć drzwi, wciąż jest otwarta. O wszystkim zdecydują sondaże. Jeśli będą dawać wynik bliski remisowi KO i PiS, a ruch Hołowni w połączeniu z PSL będzie znacznie ponad progiem, co da szansę na budowę koalicji po wyborach, żadnej jednej listy nie będzie. Bo jej powstanie nie będzie się opłacać mniejszym ugrupowaniom. Jeśli jednak wynik większości sondaży pokaże, że jedna lista wygrywa z PiS zdecydowanie, a w przypadku startu większej liczby list KO z PiS remisuje, a lista Hołowni i PSL ma np. 7 proc., to sytuacja będzie diametralnie odmienna. Ponieważ 7 proc. w sondażach może, biorąc pod uwagę błąd statystyczny, oznaczać, że faktyczne poparcie może wynieść 10-11 proc. Ale równie dobrze może wynosić 3-4 proc., a więc poniżej progu wyborczego. A to już ogromne ryzyko. Szczególnie, że partie opozycyjne pamiętają rok 2015. Wtedy Lewica szła jako koalicja, która by dostać się do Sejmu musiała przekroczyć próg nie 5 proc., ale 8 proc. I nie przekroczyła. Nieznacznie progu 5 proc. nie przekroczyła też partia KORWiN. Nie weszła też Partia Razem. W efekcie Prawo i Sprawiedliwość, choć nie miało jakiegoś oszałamiającego wyniku. przejęło samodzielne rządy. Sądzę więc, że jeśli sondaże będą wskazywały na opłacalność jednej listy, w ostatniej chwili Polska 2050 i PSL – Koalicja Polska na liście tej się znajdą.
Wszystkie rozważania dotyczą sytuacji w miarę normalnej. Jednak w 2019 roku nikt nie przewidywał pandemii, potężnych zawirowań. W wyborach 2020 już był moment, gdy wydawało się, że Platforma Obywatelska wypadnie z gry, że konkurentem Andrzeja Dudy będzie Władysław Kosiniak-Kamysz. W końcu Rafał Trzaskowski uratował PO, a lider PSL uzyskał słabszy wynik. Dziś eksperci snują różne wizje dotyczące nadchodzącej zimy. Wśród nich także bardzo pesymistyczne. Ciężka zima, załamanie gospodarcze, mogą mocno wpłynąć na sondaże rządu i formacji rządzącej. Władysław Kosiniak-Kamysz mówił na naszych łamach o tym, że ludowcy kierują swój przekaz do zniechęconych wyborców PiS. Czy możliwe jest, że za rok będziemy mieć powtórkę nie z 2015 roku, ale 2005, gdy potężne SLD spadło do politycznej drugiej ligi, a scenę polityczną podzieliły między siebie opozycyjne wcześniej Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość?
To mało prawdopodobny scenariusz. Przypomnę, że zmianę w 2005 roku poprzedził szereg wydarzeń. Korozja w rządzącym SLD zaczęła się już w 2002 roku. Do wyborów były jeszcze trzy lata. I w okresie tym formacje opozycyjne odpowiednio przygotowały się do przejęcia władzy i podziału sceny politycznej między siebie. Teraz do wyborów mamy rok. W SLD mieliśmy też wyraźny podział wewnątrz obozu władzy. Zawodnicy wagi ciężkiej stanęli do walki, a partia na tym bardzo straciła. W PiS nie ma takiego problemu.
Może się jednak okazać, że kryzys będzie na tyle potężny, że wyborcy masowo odwrócą się od partii rządzącej i poprą np. PSL, które deklaruje przywiązanie do tradycyjnych wartości?
Nawet gdyby doszło do tak ogromnego kryzysu, szanse, by wykorzystał go PSL są minimalne. Ludowcy mogą zdobyć jakąś niewielką część konserwatywnego elektoratu, mają jednak jeden poważny problem – obciążenie przeszłością. Wyborcy PiS to zazwyczaj przedstawiciele starszego i średniego pokolenia. I oni doskonale pamiętają, kto podwyższał wiek emerytalny. Że był to rząd PO – PSL, a ministrem pracy za te zmiany odpowiedzialnym był Władysław Kosiniak-Kamysz, obecny prezes PSL. Ludowcy od tego tematu nie uciekną. Zdecydowanie bardziej prawdopodobne jest, że w sytuacji kryzysowej gra będzie szła o zmobilizowanie jak największej części elektoratu opozycji i jak najmocniejsze zdemobilizowanie elektoratu partii rządzącej. Ale zastąpienie PiS przez ludowców nie wydaje się realne.
Przeczytaj też:
W Platformie wszyscy za aborcją poza jednym posłem. Ogłosił rezygnację z wyborów do Sejmu
Lider lewicy: Reparacje nam się należały. Ale dziś musimy szukać przyjaciół w Berlinie
Inne tematy w dziale Społeczeństwo