„Mieczów ci u nas dostatek. Ale i te przyjmiemy jako wróżbę naszego zwycięstwa” - odpowiedział Jagiełło posłom krzyżackim przed bitwą grunwaldzką. Podobnie należałoby dziś w zasadzie odpowiedzieć na pytanie: czy powinniśmy brać od Unii pieniądze na rozwój strategicznych inwestycji w ramach tzw. Krajowego Planu Odbudowy.
Po długich jękach, stękach i gniewnym unoszeniu brwi Komisja Europejska zaakceptowała nasz KPO będący częścią szerszego ogólnoeuropejskiego planu rozruszania gospodarki po pandemii. Oczywiście - jak to zwykle w Unii bywa - obie strony musiały pójść na pewne ustępstwa. Ale jednocześnie pokazać u siebie w domu, że w zasadzie to tamci się wycofali z podkulonym ogonem.
Oczywiście (to też klasyka gatunku) i w Brukseli i w Warszawie są tacy, co uważają, że ten kompromis jest haniebną kapitulacją. W Unii były premier Belgii Guy Verhofstadt już zbiera podpisy pod odwołaniem Ursuli von der Leyen za to, że ustąpiła „polskim faszystom”, których - jak radziła swego czasu niemiecka europosłanka Katarina Barley - należy raczej „zagłodzić”. U nas także część koalicji rządzącej jest oburzona, że premier Morawiecki zaprzedał duszę Berlinowi i Paryżowi zgadzając się na absolutnie niedopuszczalne „kamienie milowe”.
Zobacz:
Rozważni kontra romantyczni
Tak naprawdę najciekawsze jest w tym wszystkim coś innego. To pytanie „czy pieniądze z Unii są nam na tym etapie aż tak koniecznie potrzebne? Albo - mówiąc inaczej - co opłaca się bardziej. Przy czym do wyboru mamy dwie możliwości.
Opcja pierwsza - nazwijmy jej adeptów „rozważnymi” - głosi: brać pieniądze i finansować z nich inwestycje licząc na to, że osiągnięte korzyści (większy dobrobyt, bardziej nowoczesne państwo, wzrost siły politycznej Polski) będą większe od politycznej ceny jaką trzeba będzie za te pieniądze zapłacić. Jako cenę zaś rozumieć trzeba wpływ takich krajów jak Niemcy czy Francja na strategiczny kierunek naszych inwestycji.
Czy może jednak lepsza jest opcja numer 2. Nadajmy jej zwolennikom roboczą łatkę „romantycznych”. Powiada ona: finansować inwestycje we własnym zakresie, albo - w razie potrzeby - długiem. Ale w zamian móc wydawać faktycznie na to, co my w Warszawie uważamy za rzeczy najpotrzebniejsze. A nie na co wydawać każą nam inni.
Pod wieloma względami jest to spór bardzo nowatorski i zdecydowanie przyszłościowy. Wychodzi on bowiem poza tradycyjne (tkwiące w głowach polskich elit od zarania III RP) rozumienie Europy jako półboskiego czynnika zewnetrznego. A więc owej „manny z nieba”, bez której niczego w tym kraju nie będzie, a my - jego mieszkańcy - niechybnie zginiemy w chłodzie, głodzie i ubóstwie.
Ostatnie lata przyniosły jednak - nawet jeśli nie złamanie - to przynajmniej znaczące nadwątlenie tej opowieści o „cudownej Unii”. Dziś wiemy już choćby to, że nasza eurointegracja nie była bezkosztowa. Bo jej koszt przecież istniał, lecz był sprytnie ukryty na przykład za zasłoną euroentuzjazmu oraz frazeologią „koniecznych dopasowań”. Tych samych, które zmusiły Polskę do otwarcia swojego rynku na napływ i długoletnią dominację kapitału zagranicznego w najbardziej zyskownych branżach. Takich jak bankowość, handel detaliczny czy produkcja przemysłowa.
Stało się to na długo przed nasza akcesją do UE i było rodzajem warunku wstępnego do podjęcia dalszych negocjacji na temat członkostwa. Zgodziliśmy się na to oczekując po akcesji szeregu korzyści (które faktycznie nastąpiły). Mówiąc o tych korzyściach nie wolno nam jednak zapomnieć o wielu wspomnianych składnikach ceny za eurointegracji: o pospiesznej prywatyzacji, o zamykaniu szeregu zakładów czy o dopuszczenia zachodnich koncernów do czerpania latami krociowych zysków z dominacji na wielu obszarach polskiego rynku. Gumkowanie tego kosztu to zatem nic innego jak zwyczajne fałszowanie rachunku za bycie w Unii.
Do tego dochodzą zmiany generacyjne. Powoli, ale sukcesywnie ze sceny schodzi pokolenie ojców i matek III RP. W tym także największych orędowników naszego bezrefleksyjnego euroentuzjazmu. Przestajemy (i całe szczęście) być Polską Geremka i Kwaśniewskiego - zawsze gotowych powiedzieć w Brukseli to, czego oczekują unijne elity. A stajemy się bardziej krnąbrni i pyskaci - domagając się coraz częściej funkcjonowania we wspólnocie na podobnych prawach, co Niemcy, Francuzi albo Włosi. Oczywiście wiele środowisk nadal próbuje przedstawiać tę krnąbrność jako przebudzenie demonów nacjonalizmu, albo jako wsteczne sny o potędze.
Nie przegap: Aborcja i związki partnerskie. Nowe obietnice Tuska
Biblijny raj
Ta narracja w tak oczywisty sposób ignoruje jednak generacyjne przesunięcia w polskim społeczeństwie, że zdaje się z góry skazana na starczy uwiąd. Dla Polek i Polaków wychowanych już po naszym wstąpieniu do UE Zachód nie jest już przecież żadnym biblijnym rajem, z którego mogą nas w trymiga wywalić za zżarcie nie tego jabłka, co trzeba.
Funkcjonując w takim kontekście dylemat „brać czy nie brać pieniędzy z Unii” nie będzie się już więc rozgrywał pomiędzy tradycyjnymi biegunami „eurosceptyków” i „euroentuzjastów”. Idą nowe czasy. Co ja mówię? One już tu są! W tej nowej konfiguracji spór rozgrywa się pomiędzy dwoma obozami. Pomiędzy rozważnymi a romantycznymi. Przy czym obie strony mają w ręku wiele dobrych argumentów.
Rozważni (i tych wciąż jest chyba więcej) powiedzą, że… trzeba brać. Do grupy tej zaliczyć należy dziś większość Zjednoczonej Prawicy z Kaczyńskim i Morawieckim na czele. Argumenty tej grupy trafnie wyłożył niedawno wiceminister spraw zagranicznych Paweł Jabłoński. Wśród nich padają następujące:
Po pierwsze: to fakt, że pieniądze z KPO będą „znaczone”. To znaczy Unia Europejska dokładnie mówi, że powinny pójść na bardzo konkretne dziedziny takie jak „cyfryzację, czyste powietrze, energia odnawialna czy ekologiczny transport”. Ale przecież cele te nie są sprzeczne z polską racją stanu. A Polska (i ten rząd) i tak we wszystkie te dziedziny by inwestował. I nawet jeśli ktoś uważa (nie bez racji), że zbyt szybki „kurs na ekologię” niekoniecznie nam się opłaca, to przecież trudno zaprzeczyć, że w obliczu wojny na wschodzie i tak czeka nas odchodzenie od drogiej ropy i ucieczka od uzależniającego gazu z Rosji. Inwestycje w OZE są więc koniecznością. A skoro tak, to czemu nie przyjąć na ten cel pieniędzy z Europy.
Po drugie: siła polityczna jest pochodną siły ekonomicznej. W ostatnich latach (a zwłaszcza miesiącach) wśród wielu Polaków narastała gorycz z powodu podwójnych standardów stosowanych w Unii wobec Polski i innych państw z dłuższym stażem i większą siłą przebicia. Tak jak w słynnym już temacie sądownictwa, gdzie dość podobne mechanizmu u nas są ganione jako „upolitycznienie trzeciej władzy”, w Niemczech uchodzą zaś za zupełnie normalny element porządku demokratycznego. Spora część rządzącej Polską Zjednoczonej Prawicy wyciągnęło z tego wniosek, że jeśli chce się być traktowany po partnersku to trzeba urosnąć w siłę, z którą będą się musieli liczyć. Zaś aby to nastąpiło – trzeba rozwijać państwo, budować jego dobrobyt i zwiększać zasoby obywateli. Inwestycje są drogą do takiego rozwoju, a więc i do równego traktowania Polski w Europie.
Inwestycje są konieczne
Po trzecie: Mamy czas wielkich wyzwań i szans. Od transformacji energetycznej po udział w odbudowie Ukrainy. Inwestycje są więc konieczne i byłoby ciężkim grzechem to wyzwanie zaniedbać. Wspomagając się pieniędzmi z UE te konieczne inwestycje będzie łatwiej udźwignąć. Do kraju napłynie sporo dewiz, które będzie można w momencie próby wykorzystać do obrony złotego przed nadmiernym osłabieniem. Zadłużenie będzie mogło być niższe a finanse publiczne bardziej zrównoważone. Bo niby w Unii mówi się o trwałym poluzowaniu nieżyciowych reguł antyzadłużeniowych. Ale kto ich tam wie..
I po czwarte: wejście w projekt ogólnoeuropejskiej odbudowy popandemicznej to uspokajanie tych wszystkich, którzy boją się, że Polska chce się w Europie izolować. I iść sama „z motyką na słońce”. Wzięcie pieniędzy na KPO to także odsunięcie zarzutu, że władza z niejasnych przyczyn zmarnowała dziejową szansę. Tak jak komuniści po wojnie nie przyjmując oferowanego nam planu Marshalla. Nie znaczy to, że w relacjach z Unią będzie teraz „ogólna buźka”. Ale raczej, że wygaszone zostaną konflikty niekonieczne. To znaczy takie, na których Polska realnie niczego nie zyskuje. Także po to, by było miejsce na konflikty konieczne. Które - nie ma się co oszukiwać - są i będą.
W kontrze do takiego rozumowania rysuje się grupa romantycznych. Skupiona dziś w Solidarnej Polsce oraz okolicach opozycyjnej Konfederacji. Ich szeregi mogą się jednak poszerzyć w zależności od rozwoju wypadków. A zwłaszcza tego, jak europejski establiszment będzie reagował na polskie postulaty równego i partnerskiego traktowania w ramach wspólnoty.
Jak Ziobro i Konfederacja spoglądają na UE
Oni wskazują, że przyjmowanie unijnych pieniędzy (a zgłasza związanych z tym „kamieni milowych”) grozi stałym potwierdzaniem mechanizmu wasalizacji. A więc zamknięciem POlski w tej samej pułapce „średniości”, w której się przez lata znajdowaliśmy. Ziobryści czy Konfederaci patrzą bowiem na relacje wewnątrz Unii zupełnie jak Marksiści na gospodarkę. To znaczy jak na teatr niekończącej się walki o interesy, gdzie opowieść o obustronnych korzyściach jest mydleniem oczu i wyrazem dominacji silniejszych nad słabszymi. Ich zdaniem unijne plany inwestycyjne są pisane tak, by spowalniać takie kraje jak Polska. A nie po to by je rozwijać. Na przykład w dziedzinie energetyki, gdzie mamy się wyrzec tanich źródeł energii i przejść na drogie (i zazwyczaj importowane z zachodu) zielone technologie.
Innym ważnym argumentem tego obozu jest strach, że w godzeniu się na unijne wymagania zawsze jest i będzie pułapka. A Polska znajdzie się w sytuacji z przysłowia, gdzie „cnotę się traci a rubelka nie zarabia”. Komisja Europejska zawsze będzie przecież mogła wyciągnąć z szafy pałkę „praworządności” albo „wolnych mediów” czy „deptania praw mniejszości”. I przy ich pomocy wywierać na Polskę wpływ wedle schematu kija i marchewki.
Nie lekceważyłbym tych głosów. Bo nawet - na co wszystko wskazuje - większość w obozie władzy i w polskim społeczeństwie mają dziś zwolennicy pierwszej drogi, to przecież ci drudzy też mają sporo racji.
Warto brać od nich przekonanie, że pieniądze z Unii to nie jest dla Polski żadne być albo nie być. A w razie czego - gdyby cena za uczestnictwo w KPO stawała się zbyt wysoka - Polska musi być gotowa finansować inwestycje sama. Co będzie trudniejsze. Ale nie niewykonalne! Pisałem o tym choćby tu .
Tak czy inaczej spór o polskie bycie w Unii rozgrywał się będzie pomiędzy dwoma zarysowanymi tu obozami. Między rozważnymi i romantycznymi. Mądre dobieranie i ważenie argumentów obu stron będzie zaś zadaniem dla politycznego i medialnego establishmentu.
Rafał Woś
Inne tematy w dziale Polityka