Nasza debata o inflacji stała się niebezpieczną mieszanką brutalnej walki politycznej i radosnej ignorancji ekonomicznej. Czy da się z tego wyjść? Czy da się inflację odhisteryzować?
Sprzeczne narzekanie
Trudno się rozmawia z inflacyjnymi histerykami. Już choćby dlatego, że domagają się wielu rzeczy na raz. A są to zazwyczaj rzeczy - niestety - wzajemnie sprzeczne. Ktoś na przykład jednym tchem narzeka na wzrost cen. Uważa bowiem, że to wina banku centralnego, który zbyt późno i zbyt mało zdecydowanie podnosi stopy procentowe. Ale dosłownie w tym samym zdaniu słyszymy od tej samej osoby żale z powodu… rosnących cen oprocentowania kredytów hipotecznych czy rat leasingowych. Choć przecież są one bezpośrednią konsekwencją podwyżek stóp do których się (również po wpływem presji opinii publicznej) bank centralny zabrał.
Ale to przecież nie koniec. Bo jednocześnie mamy oczekiwanie, że tempo rozwoju polskiej gospodarki nie spadnie, a bezrobocie nie urośnie. Choć przecież każda podwyżka stóp (czyli tzw. zacieśnienie polityki monetarnej) to klasyczny środek obliczony właśnie na wygaszanie popytu w gospodarce (właśnie po to żeby inflacja nie rosła!), a więc wpływający na osłabienie koniunktury gospodarczej.
Spirala płacowo-cenowa
Ale i to nie koniec. Nierzadko ci sami ludzie narzekają na tzw. spiralę płacowo-cenową, która - ich zdaniem - nakręca nam inflację bazową (a więc tę inflację, która nie wynika bezpośrednio ze wzrostu cen energii i żywności). Ale jednocześnie tych samych ludzi martwi … zbyt niski wzrost płac w niektórych branżach. I chętnie widzieliby na przykład 20 proc. wzrost wynagrodzeń dla pracowników budżetówki. Który już oczywiście - w jakiś magiczny sposób - na wzrost inflacji bazowej się nie przełoży.
Oczywiście nie można być dzieckiem. Bo walka polityczna w demokracji przecież właśnie tak wygląda. Warto jednak się temu przynajmniej trochę przeciwstawiać. W nadziei, że polską rozmowę o inflacji da się choćby odrobinę odhisteryzować.
Jak rozumiem to odhisteryzowanie?
No cóż, chodzi o spojrzenie na inflację nie jako na jakiś oderwany od realiów wskaźnik. Tylko jako na problem polityczny i społeczny. To znaczy taki, który jest wynikiem wielu różnych czynników i rozmaicie wpływa na życie oraz dobrobyt różnych społecznych grup. Bo może być przecież tak, że gdy dla jednych inflacja jest rzeczywiście ryzykiem i zagrożeniem, to dla drugich będzie szansą, a nierzadko nawet dobrą wiadomością. Z tymi sprzecznościami musimy nauczyć się żyć i nie rozbić z nich dramatu na kształt końca świata.
Szybki wzrost płac a inflacja
Pokażmy to na przykładzie. W ciągu paru minionych lat podwyższona inflacja bez wątpienia była rodzajem efektu ubocznego bogacenia się polskiego społeczeństwa. W tym czasie Polska (z krótką przerwą w najgorszym czasie pandemii) należała to tych krajów Europy, gdzie płace realne były wyższe niż zero. Momentami dużo wyższe. Działo się tak z powodu relatywnie szybkiego wzrostu płac na tle pozostałych krajów rozwiniętych. Na Zachodzie czy południu Europy inflacja mogła być niższa niż u nas (choć ostatnio i u nich nadgania) skoro ich płace nie rosły prawie wcale. A w wielu krajach wręcz malały. Gdy chodzi o poziom płac realnych oni byli więc na minusie. My zaś na plusie.
Wzrost wynagrodzeń pociąga za sobą inflację
Inflację i płace warto podawać zbiorczo właśnie dlatego, że oba wskaźniki są ze sobą ściśle powiązane. Szybki wzrost płac pociąga za sobą inflację. To normalne - ludzie się bogacą więc rośnie popyt na różnego typu dobra. Podwyższona inflacja zawsze jest efektem ubocznym zwiększającego się społecznego dobrobytu. Ludzie zaczynają sobie kupować nowe sprzęty, chodzić do restauracji, zmieniać mieszkania na większe albo inwestować w swoje zamiast w wynajęte. Dostawcy tych dóbr o tym wiedzą i podnoszą ceny. To przekłada się na lepszą koniunkturę, rozwój gospodarczy i na niskie bezrobocie. Ale produkuje także inflację. Jest rodzajem ceny jaką społeczeństwo płaci za to, że poszerza się baza dobrobytu i podnosi się ogólna stopa życiowa. Tak to działa.
Wyższa inflacja może być dobra?
Dlatego kilkuprocentowa inflacja może być - i zazwyczaj jest - dobra dla wielu. Daje przestrzeń do wybicia się pracowników na lepsze płace. Przełamania tak typowej dla współczesnego kapitalizmu deflacji płac. To znaczy kondycji życia w permanentnym stanie braku podwyżki czy nawet perspektyw na poprawę swojego losu poprzez zmianę pracodawcy.
Ale żyjemy w społeczeństwie klasowym. To znaczy takim, w którym są i tacy, co wzrostu płac nie lubią. Są to więc ci, którzy z taniej pracy wprost korzystają. To szeroko rozumiani pracodawcy. Dla nich podwyżki płac oznaczają wzrost kosztów, a więc - siłą rzeczy - także mniejszy zysk. Nic dziwnego, że się pieklą. A przecież sytuację komplikuje jeszcze fakt, że nierzadko wielu z nas występuje w podwójnej roli. Niby jesteśmy pracownikami, ale przecież także okazjonalnymi pracodawcami. Kupujemy przecież rozmaite usługi. Wzrost płac tychże usług dostarczycieli jest wzrostem naszego kosztu. Też tego nie lubimy i na to narzekamy.
Kto nie lubi wzrostu płac?
Wzrostu płac - a co za tym idzie inflacji - nie lubią także ci, którzy już wcześniej się wzbogacili i trzymają teraz zakumulowane środki. Z ich perspektywy inflacja to ryzyko. Obniża rentowność ich bezpiecznie (i zazwyczaj bezczynnie) zakumulowanych środków.
To z opisanych powyżej grup wychodzi straszenie wzrostem płac i inflacją. To straszenie odbywało się w Polsce przy pomocy dwóch narracji.
Nadmiernie roszczeniowi pracownicy
Pierwsza narracja głosi, że pracownicy są nadmiernie roszczeniowi. Ta opowieść była w Polsce w powszechnym użyciu przez całą neoliberalną transformację. Pod płaszczykiem zarzutu roszczeniowości doszło w Polsce po roku 1990 do demontażu sporej części zorganizowanego ruchu związkowego. W ostatnich latach trwają mozolne próby jego odbudowy. Pewne sukcesy już widać, ale wiele jest jeszcze do zrobienia.
Wraz z narracją o roszczeniowych pracownikach dostajemy zazwyczaj także opowieść o „spirali płacowo-cenowej”. Ta opowieść jest pozornie bardziej obiektywna. Wskazuje bowiem na obiektywne zagrożenia jakie niesie za sobą wzrost płac w czasie inflacji. Konsekwencją - powiadają posługujący się tym straszakiem - będzie jeszcze wyższy wzrost cen. A w konsekwencji korkociąg pchający inflacje stale do góry. W myśl tej opowieści presja płacowa ma być więc kontrproduktywna da samych pracowników. Ergo: wzrost płac się nie opłaca.
Neoliberalizm sprowadził pracownika do roli pionka
Straszenie spiralą cen i płac ma jeszcze jeden wymiar. Zwolennicy tej opowieści kompletnie nie rozumieją, że pracownik ma również potrzebę podmiotowości. Już w latach 90. kanadyjski politolog Julian Le Grand napisał znamienny tekst, w którym zauważył, że współczesny pracownik został sprowadzony do roli pionka. Jeszcze do lat 70. dysponował on jakąś siłą do negocjowania swojej pozycji na rynku. Czasem mniejszą czasem większą - ale jednak siłą. Zmiany, które przyszły potem (neoliberalizm) sprawiły, że stał się on totalnie podporządkowany rynkowej koniunkturze. Strasząc, że przez nadmierną roszczeniowość i walkę o wyższe płace będzie jeszcze gorzej (bo napędzona zostanie spirala cenowo-płacowa) odbiera się człowiekowi prawo do podmiotowości. To zła droga. Nie warto nią iść.
Inflacja bazowa
Opisana powyżej dynamika dotyczy - co do zasady - przede wszystkim tzw. Inflacji bazowej. To znaczy tej części wzrostu cen, która nie jest aż tak mocno powiązana z cenami paliw czy żywności. Oczywiście ułudą jest twierdzenie, że czynniki takie jak covid albo wojna nie mają na nią wpływu. Bo mają. W przybliżeniu jednak uważa się, że inflacja bazowa jest tym wzrostem cen, który wychodzi bezpośrednio z gospodarki. To znaczy z panującej u nas w kraju koniunktury i dynamiki bogacenia się społeczeństwa.
Nasz problem polega na tym, że do inflacji bazowej dochodzi jeszcze sytuacja zewnętrzna. A więc wojna na wschodzie, która stanowić będzie w najbliższych miesiącach jeden wielki generatorem wzrostu cen kluczowych dla życia surowców i towarów. Od nawozów potrzebnych do produkcji żywności. Przez metale i minerały potrzebne do produkcji - na przykład - materiałów budowlanych. Po - co chyba dla każdego oczywiste - ropę i gaz.
Ceny będą rosnąć
Na to nakłada się fakt, że od połowy ubiegłego roku mieliśmy innego typu globalny szok podażowy. Związany z odżywaniem światowego handlu po okresie ponadrocznej hibernacji z powodu pandemii covid-19. Gdyby nie rosyjska agresja na Ukrainę tamten szok by się właśnie teraz (w drugim kwartale 2022 roku) kończył. Ale wojna jest i inflacja się nie kończy. Przeciwnie. Wzrost cen swojego szczytu jeszcze nie osiągnął. Wedle większości prognoz potrwa do drugiej połowy roku. A może i do 2023 roku.
Problem polega na tym, że jednego od drugiego oderwać nie sposób. Inflacja zawsze będzie trochę dobra i trochę zła. Trochę będzie ceną za wzrost płac i zmianę neoliberalnej logiki polskiego kapitalizmu, do której w ostatnich latach niewątpliwie doszło. A trochę stanowić będzie niechciany wpływ europejskiego uzależnienia od rosyjskich surowców energetycznych czy żywnościowych. A wcześniej od faktu, że w portach Bliskiego Wschodu czy Azji stworzyły się ogromne kolejki załadowanych surowcami tankowców i kontenerowców, które każdy chciał mieć jak najszybciej u siebie.
Płace nie będą nadążać za inflacją?
Bardzo nawet możliwe, że - z powodu kumulacji wspomnianych czynników - przyjdzie nam się w najbliższych miesiącach zmierzyć z sytuacją, w której płace - po raz pierwszy od pandemii - nie nadążają za inflacją. Wielu ekonomistów jeszcze przed wybuchem wojny Rosji z Ukrainą pisało, że podwyższona inflacja nie jest zjawiskiem przejściowym. I że będziemy musieli nauczyć się życia w tej nowej rzeczywistości.
Kluczowym wyzwaniem na ten czas będzie właśnie to by, nie ulegać zbiorowej histerii. Człowiek w histerii przestaje bowiem działać w sposób rozsądny. I może sobie zrobić krzywdę. A co dopiero, gdy histeryzuje całe społeczeństwo. Oby do tego nie doszło.
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka