U nas wybory odbywają się na zasadzie wojen z zasiekami, gdzie jedni stają do siebie tyłem. Jest określony wódz, są określone zamiary, określone metody. Jest wskazywanie na drugą stronę jako wrogów, przestępców. A to już wszelkie cechy polityki nie tyle plemiennej, co sekty – mówi Salonowi 24 Jan Rulewski, jeden z liderów Solidarności w latach 80., były senator Platformy Obywatelskiej.
Dziś niektórzy politycy są bardziej celebrytami, influencerami, polityka zmienia się w show. Czy można postawić tezę, że dziś politycy są mniej odpowiedzialni, niż w latach 90.?
Jan Rulewski: Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo odpowiedź na nie może być też ciężkim oskarżeniem. W dodatku niesprawiedliwym. Bo tu nie chodzi o odpowiedzialność w sensie prawnym, czy konstytucyjnym, ale o kwestie sumienia. A to zawsze indywidualna sprawa. To, że ktoś robi show korzystając z mediów społecznościowych, nie musi jeszcze oznaczać, że nie ma w sobie poczucia odpowiedzialności za państwo, za wyborców, którzy powierzyli mu głosy.
Przeczytaj też:
Politycy wczoraj i dziś. „Mówiąc żartem, to dziś nawet nie ma z kim się napić”
Przyszłość maluje się w ciemnych barwach. Pegasus to dopiero początek
Ale nie brak głosów, że polityka lat 90. była jednak zupełnie inna niż ta, która jest prowadzona dziś?
Owszem, była inna. Nie oskarżając nikogo powiem, że różnica polegała na tym, że w latach 90. Sejm i Senat w dużej mierze składały się z ludzi, którzy wcześniej, w okresie PRL, kładli na szalę bardzo wiele. Ryzykowali wszystkim. Czasami życiem. Zawsze wolnością. Musieli liczyć się z tym, że w każdej chwili mogą być zatrzymani, aresztowani, na długi czas rozstaną się z bliskimi. Na przeciwległym biegunie mogli mieć wygodne, a na pewno spokojne życie. W zamian za milczenie. Skoro w PRL potrafili podjąć ryzyko, to tak samo byli w stanie poświęcić się działając politycznie już w wolnej Polsce. Ale też nie odmawiam młodym politykom zdolności do poświęceń. Bo dziś, owszem, nie ryzykuje się życiem, czy osobistą wolnością. Ale karierą, zamożnością, już tak. Znam ludzi, którzy dla działalności społecznej zrezygnowali z karier biznesowych. I to na pewno należy docenić. Więc nie ośmieliłbym się na oskarżanie kogokolwiek o to, że mniej poważnie traktuje działalność publiczną.
Z perspektywy dziennikarzy widać jednak pewną prawidłowość – w latach 90. spory były bardzo ostre, ale w kuluarach politycy ze sobą rozmawiali, szli na kawę, piwo. Czasem pomimo różnic utrzymywali kontakty prywatne. Dziś spór ideowy, polityczny, przeniósł się też na sferę prywatną?
Zgadzam się. Jeszcze za mojej bytności w parlamencie odbywały się rozmowy, czasem nawet przy winie. Luźne, trwające wiele godzin. Ludzi z różnych formacji. A potem to zanikło. A było bardzo cenne. Bo dawało możliwość przełamania barier. Mnie się udało raz doprowadzić do przełamania tych barier – w 1992 roku, przy wyborze Hanny Suchockiej na premiera. A wszyscy kooperanci tamtego rządu, byli ze sobą na ty. Ja byłem po imieniu nawet z Kaczyńskim. To na pewno nie przeszkadzało. Co ważne, te rozmowy półoficjalne, nie ograniczały się do okrągłych słów. One były szczere.
Czy dziś, przy takim podziale, a jednocześnie przy mediach społecznościowych, zamykaniu się ludzi w bańkach informacyjnych, widzi Pan jakąkolwiek szansę na przełamanie tej sytuacji?
O to od dziesiątków lat apelował Fukuyama, a w Polsce mamy chrześcijański wymóg budowania Wspólnoty, dostrzegania belki w oku swoim przed drzazgą w oku innych. Szukania porozumienia. Jest to z jednej strony konieczność, ale z drugiej strony szansy na to za bardzo nie widzę.
Dlaczego?
Po pierwsze – mamy bardzo ostrą identyfikację „my” – „oni”. Gdy jedna strona coś chce zaproponować, to zanim jeszcze to wyartykułuje, druga jest przeciwko. I ja w końcowym etapie swojej działalności senackiej tylko raz skutecznie przeforsowałem projekt ponad podziałami – chodzi o ustawę o opozycji antykomunistycznej. To jednak udało się w przedostatniej mojej kadencji (2011 – 2015). Poza tym, proponując coś jako senator PO, nie mogłem się przebić u drugiej strony. I to w sytuacjach, gdy propozycje miały służyć ogółowi, nie były jakoś skrajnie upolitycznione. Dlatego też zrezygnowałem z kandydowania do Senatu. Ale to wątek subiektywny. Jest też obiektywny. To pewna logika wyborów, kampanii politycznych w Polsce. U nas odbywają się one na zasadzie wojen z zasiekami, gdzie jedni stają do siebie tyłem. Jest określony wódz, są określone zamiary, określone metody. Jest wskazywanie na drugą stronę jako wrogów, przestępców. A to już wszelkie cechy polityki nie tyle plemiennej, co sekty.
Czy szansą nie byłoby to, gdyby zamiast sceny politycznej zdominowanej przez wielkie partie, z których jedna rządzi, była ona bardziej rozproszona i wymagała budowania szerokich koalicji?
Tak, teoretycznie może być to jakieś rozwiązanie. Scena z jedną rządzącą partią i kilkoma małymi przypomina sytuację, w której dzika świnia walczy z małymi jamnikami. One głośno szczekają, ale krzywdy świni nie zrobią. Ale wszędzie wejdą. Choć szanse na stanie się stadem wilków mają minimalne. Jednak czy rozproszona scena powstanie, tego nie wiemy. Bo już teraz widzimy nakłaniania wobec opozycji, żeby się połączyć, że musi być jedna lista. A jak ta lista powstanie, to będzie nakłanianie, że trzeba utrzymać jedność za wszelką cenę. Bardziej szansę na zmianę sytuacji widzę w zmianie pokoleniowej. Za kilkanaście lat spory o solidarność, PZPR, przestaną się liczyć.
Ale to były chociaż spory istotne, niebawem może liczyć się fakt, że jeden poseł drugiego zablokował na Facebooku, a posłanka posłankę obraziła na Twitterze?
No faktycznie, mogą powstać nowe tematy sporów. Dawniej rolę jednoczenia Polaków, pełniła inteligencja. U progu III RP Tadeusz Mazowiecki mówił właśnie o odpowiedzialności inteligencji za państwo. I sto lat temu, na początku II RP ta odpowiedzialność była. Kierował się nią Gabriel Narutowicz, przybywając do Polski u zarania niepodległości. Dziś przedstawiciele inteligencji są w Sejmie. Ale trudno mówić, by byli grupą narzucającą jakieś trendy, decydującą. Być może w przyszłości rolę tę przejmie cała klasa średnia. Bo może u nas ciągle ta grupa – ludzi pomiędzy prekariatem, czyli najmniej zarabiającymi, a wielkim kapitałem istnieje. I ma jasny interes, bo czuje się zagrożona z jednej strony przez właśnie wielki kapitał, z drugiej przez tę uboższą część, która czuje się przez średnią klasę wykorzystywana. Jak to się jednak potoczy – zobaczymy.
Przeczytaj też:
Członkowie Rady Medycznej mają dość. Nie chcą już doradzać rządowi ws. epidemii
Mocne wystąpienie Tuska. "Nie macie prawa spojrzeć w oczy Polakom"
TVP o Radzie Medycznej w kilka sekund. W "Wiadomościach" znowu ważniejsze "tuskowe"
Komisja w sprawie podsłuchów za rządów PO-PSL? „Próba odwrócenia uwagi od Pegasusa”
Rocznica śmierci Pawła Adamowicza. Mocny komentarz Jacka Żakowskiego
Inne tematy w dziale Społeczeństwo