Jeśli myślicie, że rząd sięga do waszych kieszeni, bo w budżecie skończyły się pieniądze to znaczy, że wierzycie w mity. Spośród których najgłupszy jest ten, że bez wpływów fiskalnych państwo się zawali. Nie, nie zawali się.
Lata neoliberalnej tresury i realnego kapitalizmu III RP zrobiły swoje. Na naszych oczach nawet ci, co deklarują się dziś jako „lewacy” w praktyce okazują się być zazwyczaj… gospodarczymi liberałami. Najczęściej nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Widać to doskonale przy okazji trwającej przez wiele miesięcy dyskusji o Polskim Ładzie.
Tu 19 proc., tam 19 proc. ale różnica ogromna
Przypomnijmy. Pierwotnym założeniem Polskiego Ładu miała być zasadnicza zmiana regresywnego charakteru polskiego systemu podatkowego. Regresywne podatki to takie, które z pozoru są równe. Ale tak naprawdę, im kto biedniejszy tym bardziej przez fiskusa dociśnięty. Regresywnym podatkiem jest na przykład podatek liniowy albo - jak kto woli - „płaski”. Lubią go podatnicy lepiej sytuowani, bo pomaga im uniknąć opodatkowania progresywnego. A więc w ich przypadku wyższego - bywało wszak w powojennej historii Zachodu, że najwyższe dochody obrzydliwie bogatego 1 procenta były opodatkowane nawet na poziomie 80 proc. Dlatego bogaci nie ustają - przy udziale usłużnych mediów - we wmawianiu ludziom, że na liniowcu wszyscy wychodzą tak samo. Nieprawda. Zróbcie sobie małe ćwiczenie (na jego potrzeby zapomnijmy o istnieniu kwoty wolnej). Załóżmy, że zarabiacie 5 000 zł i macie zapłacić od tego 19 proc. podatku liniowego. Zostajecie z 4 tysiącami w ręku. Starczy na życie? A teraz weźcie kogoś, komu zostaje 40 000 po zapłaceniu 19 proc. od zarobku rzędu 50 000. Niby ten sam podatek - i tu 19 i tam 19 procent. Jednak gołym okiem widać, że bogatszy podatnik wyszedł na tym lepiej. Bo on po prostu mógłby (i powinien) oddać fiskusowi więcej. A i tak jego świat by się nie zawalił. Podatnik uboższy odwrotnie - powinien płacić mniej. I jemu faktycznie należałoby ulżyć fiskalnie.
Zobacz: Morozowski TVN o wystąpieniu Konfederacji: Skrajna głupota, ale mam też pretensje do rządu
Dokładnie w ten sposób Polski Ład (wtedy jeszcze pod nazwą Nowego Ładu) był reklamowany (początki 2021 roku) przez Jarosława Kaczyńskiego. Stał za tym właśnie postulat uczynienia polskich podatków bardziej progresywnymi. Po dekadach regresywnej i neoliberalnej filozofii fiskalnej III RP. W Zjednoczonej Prawicy pojawił się jednak opór. Z tego powodu w toku dysput i parlamentarnych targów rząd zmienił sposób „sprzedawania” Polskiego Ładu. Nie mogąc liczyć na wsparcie nawet części opozycji (w tym tzw. Lewicy) PiS prezentuje dziś Ład jako „największą obniżkę podatków w historii”. Trochę prawdy w tym jest, bo przecież - faktycznie - każde odwrócenie regresji podatkowej jest obniżką danin dla słabiej zarabiających. A słabiej zarabiających jest najwięcej. Z drugiej strony o tym, że bogatsi będą musieli płacić więcej, PiS woli po prostu nie wspominać. Z punktu widzenia ideowej spoistości i równościowego przekazu Polskiego Ładu to trochę szkoda. No, ale nie jesteśmy na seminarium z doktryn politycznych. Tylko w prawdziwym demokratycznym życiu. Tu liczy się skuteczność - a nie spójność z tabelkami z politologicznych podręczników.
PiS szuka na gwałt pieniędzy?
Spójrzmy jednak, jak Polski Ład jest krytykowany przez liberalną opozycję? Ostrze tej krytyki jest zbudowane na zarzucie: „Ludzie! Ludzie! Skandal! PiS-owi zabrakło pieniędzy w budżecie więc teraz na gwałt próbuje łatać państwową kasę kosztem lepiej sytuowanych i przedsiębiorców”. Owszem - i tu znajdziemy ziarno prawdy. W pandemicznym 2020 roku rząd faktycznie mocno zwiększył deficyt budżetowy. Z resztą podobnie, jak wszystkie inne kraje Unii Europejskiej. Nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych. Tu jednak trafność zarzutu „PiS szuka na gwałt pieniędzy” zwyczajnie się kończy. A zaczynają sidła intelektualnej ignorancji, w które antyPiS (trochę przypadkiem) wpada.
Pułapka polega na błędnym założeniu, że podatki służą we współczesnym kapitalizmie do napełniania budżetu. A kasa państwa to jest takie miejsce do którego najpierw muszą wjechać ciężarówki z utargiem z Urzędów Skarbowych. A dopiero później centralny rządowy liczykrupa z ministerstwa finansów może zacząć te pieniądze dzielić i wydawać. Na armię, na telewizję, na drogi, na urzędników, na emerytury. Jak wydał mniej niż zarobił to brawo! Kciuk w górę z powodu wypracowania budżetowej nadwyżki. A jak na wydatki poszło więcej niż zebrano z danin fiskalnych to larum i trwoga! Bo jest straszliwa „budżetowa dziura”. To, że argumentuje w ten sposób stereotypowy Witold Gadomski z Gazety Wyborczej (oraz jego sojusznicy w innych ekonomicznych mediach) nie dziwi. Taka jest właśnie liberalna wykładnia ekonomii politycznej. Wykładnia, po której przyjęciu nie da się w zasadzie prowadzić innej polityki gospodarczej niż kończąca się ciągłym i kompulsywnym równoważeniem finansów publicznych. To wieczne gonienie za uciekającym horyzontem - by wydatki państwa nie przekraczały wpływów budżetowych. Polityka - dodajmy - niszcząca dla społeczeństwa, o skazującą je na przewlekłą chorobę „taniego państwa” - wiecznie niedoinwestowanych szpitali, krzywych ulic i niskich płac w budżetówce. Znacie to? Nieprzypadkowo. Przez 30 lat w Polsce taką właśnie politykę gospodarczą prowadzono. A właściwie jej nie prowadzono zdając się na niewidzialną rękę rynku. No ale nie dało się inaczej. Bo przecież - powiadają liberałowie - rząd to jest takie gospodarstwo domowe. Tylko większe. A już ciocia Zosia uczyła, że „dobra gospodyni nie może wydawać więcej niż zarabia”.
Zobacz: Rozprawa TK odwołana! Mieli zająć się przepisami o informacji publicznej
Nie tędy droga
Nasz intelektualny dramat polega jednak na tym, że rozumowanie to powtarzają - niby jakieś automaty - także przedstawiciele tzw. nowej lewicy oraz (co jeszcze gorsze) wielu ludzi z obozu Zjednoczonej Prawicy. Jedni straszą więc tym, że PiSowi skończyły się pieniądze. A inni grzmią, że jak zlikwidujemy np. TVP to będzie na podwyżki dla pracowników budżetówki. A przecież to tak nie działa.
Nie działa, bo takie rozumowanie jest błędem. Od początku do końca. W rzeczywistości kraju kapitalistycznego w drugiej dekadzie XXI wieku jest przecież tak, że państwo najpierw wydaje pieniądze na rozmaite swoje potrzeby - a wyznaczenie tych potrzeb to właśnie sedno demokratycznej polityki - a dopiero potem zbiera pieniądze z podatków. I dopóki się takie państwo nie zrzeknie suwerenności i nie odda nikomu prawa do emisji własnej waluty dopóty pieniądze na własne wydatki skończyć mu się nie mogą. Tak jak nie mogą się skończyć punkty na tablicy wyników meczu koszykarskiego. I nie jest tak, że po trzeciej dogrywce mecz NBA zostaje przerwany, bo organizatorzy mają tylko w puli 160 punktów. I nie mogą już wyświetlić kolejnych. Przecież to byłby absurd.
Po co więc współczesne państwo zbiera pieniądze z podatków od swoich obywateli? Czy nie lepiej byłoby im te pieniądze w kieszeniach pozostawić? To bardzo dobre pytanie. Powody, dla których podatki powinny istnieć są z grubsza trzy. Wszystkie ważne.
Ręka sprawiedliwości fiskusa
Po pierwsze, dzięki podatkom możemy jako suwerenne państwo emitować własną walutę. Zbieranie podatków we własnym pieniądzu to bowiem najlepsza gwarancja, że zawsze znajdzie się ktoś, kto wykupi od nas posiadane banknoty. Teoretycznie każdy przecież mógłby emitować swój własny pieniądz. Problemem jest jednak jego akceptowalność. Zróbcie kiedyś taki eksperyment i wydrukujcie własny pieniądz. Nazwijcie go „Wosiem” albo innym „Ryśkiem”, „Sylwią” albo „Pawłem”. A potem spróbujcie nim zapłacić w sklepie. Raczej się nie uda, prawda? To właśnie dlatego, że nie macie tych 20 milionów ludzi, którzy się z wami przy pomocy tego pieniądza rozliczają. Suwerenne państwo ma ogromną łatwość w znajdowaniu akceptujących właśnie dlatego, że miliony ludzi mają zobowiązania płatnicze wobec państwa (czyli właśnie podatki).
Drugi cel istnienia podatków jest chyba jeszcze bardziej istotny. Choć w ostatnich neoliberalnych dekadach kompletnie o nim zapomniano. Ekonomiści nazywają to funkcją sprawiedliwościową fiskusa. Działa to tak, że jeśli każemy bogatszym obywatelom zapłacić trochę więcej danin, a odciążymy fiskalnie słabiej zarabiających to nierówności nam spadną. Albo przynajmniej będą rosły mniej mocno niż bez takiego posunięcia. To czysta matematyka, z którą nie wypada się kłócić. Można oczywiście się spierać, czy nierówności są dobre czy złe. I ile jest potrzebne do napędzania ludzkiej aktywności a od jakiego momentu zaczynają społeczeństwo niszczyć. Nie znam precyzyjnej odpowiedzi na to pytanie. Nikt nie zna. Ale właśnie po to mamy demokratyczne procesy polityczne. I teraz rządzi taka partia, która uważa, że powinno być równiej. A komu się nie podoba to może nie (jak mówił Jan Pietrzak) „morda w kubeł”. Ale zaraz przyjdą wybory i będzie możliwość powrotu tych, co uważają, że nierówności są dobre.
Zobacz:Mały atom przybliży PKN ORLEN do neutralności klimatycznej
Stopa procentowa głównym narzędziem zarządzania inflacją
Jest jeszcze trzeci powód nadający podatkom strukturalne znaczenie. To zarządzanie procesami inflacyjnymi. Mówi się o tym rzadko, bo rozprzestrzeniła się wiara w magiczną moc stopy procentowej jako głównego narzędzia zarządzania inflacją. Ale przecież rząd także ma tu do odegrania swoją rolę. Robi to właśnie przez podatki. Działa tak: gdy rząd widzi, że inflacja zaczyna niebezpiecznie rosnąć to odbiera sygnał. Może to hamować podwyższając podatki. Gdy jednak pracy jest zbyt mało, to najlepszy dowód, że trzeba w gospodarkę wpompować trochę pieniędzy. Obniżając podatki.
Także w temacie podatków warto wychodzić z neoliberalnych wieków średnich. Czasy się zmieniają i - Bogu dzięki - debata ekonomiczna jest dziś dużo bardziej pluralistyczna niż jeszcze 10-20 lat temu. Korzystajmy tego. Także dla naszego własnego dobra. Niedługo to już będzie spory obciach nie wiedzieć tego wszystkiego, o czym wam tutaj opowiadam.
Rafał Woś
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka