Po prądzie także gaz drożeje nam na potęgę. Ale czy naprawdę kogoś to dziwi? Czy to nie dość oczywiste koszty zielonej rewolucji, które zaczynają być po prostu widoczne gołym okiem?
Kilka dni temu nasz polski Urząd Regulacji Energetyki zatwierdził trzecią w tym roku podwyżkę cen gazu. Z resztą już trzecią w tym roku. Podwyżka dotknie 7 mln polskich gospodarstw domowych. Najmocniej odczują ją te, które gazem się ogrzewają. W przyszłym roku ma być jeszcze drożej.
Antypisowcy mają jednego winnego podwyżek
Oczywiście ta część opinii publicznej, która od lat zasila się wyłącznie paliwem (nomen omen!) antyPiSizmu już dawno ogłosiła, że winny musi być tylko jeden. Nazywa się Jarosław Kaczyński i mieszka na Żoliborzu. I gdyby nie jego starczy upór oraz nieudolność eskadry patałachów pod dowództwem premiera Morawieckiego to już dawno że mielibyśmy energię w zasadzie darmową i oczywiście od dawna czystą oraz zieloną. Problem tylko w tym, że miła i dobrze antyPiSowskiemu uchu śpiewka teza o „winie Kaczora” zupełnie nie odpowiada nam na pytanie dlaczego od stycznia cena gazu wzrosła w Europie o ok. 170 proc. I dlaczego aż 10 krajów Unii chce o sposobach na ratunkowe zbijanie cen energii rozmawiać na najbliższym szczytu UE. A chcą rozmawiać, bo w takiej na przykład Hiszpanii hurtowe ceny prądu się w tym roku… podwoiły.
Zobacz:
Przyczyną takiego stanu rzeczy są właśnie szalejące ceny gazu. Bo Hiszpania należy akurat do takich krajów, które się ładnie, dzielnie i grzecznie dekarbonizują (brawa słychać było w całej Europie). Wpadając jednakowoż wprost w uzależnienie od cen błękitnego paliwa. Problem jest już tak palący, że socjalistyczny rząd Pedra Sancheza zamierza czasowo zrezygnować z opodatkowania energii, by choć trochę zbić wzrost jej ceny. Problem Hiszpanów polega jednak na tym, że są w strefie euro. A więc jeśli odetną sobie źródła podatkowych dochodów to niechybnie skończą z jeszcze większym deficytem budżetowym.
Czyli znów na łasce i niełasce Komisji Europejskiej czy Europejskiego Banku Centralnego. Znów z łatką chorego człowieka Europy, co do żył sobie „ponad stan”. Wiele rządów - obawiając się takiego właśnie finału - nie zrobi więc nic. Licząc, że ludzie jakoś łykną rosnące ceny energii. Bogatym krzywda się nie stanie. Biedni? To znów zależy od tego, czy państwo im to jakoś zrekompensuje.
Na problem warto patrzeć jednak szerzej i odpowiedzieć na pytanie „dlaczego właściwie ceny gazu szaleją”? Tu nie ma żarnej czarnej magii. Na cenę każdego rynkowego towaru (a energia jest w kapitalizmie - przynajmniej na poziomie handlu hurtowego - towarem rynkowym) wpływ zaś mają dwa czynniki. Podaż i popyt.
Jak płynie gaz
Zacznijmy od strony podażowej. Gaz płynie do takich miejsc jak Europa dwoma drogami. Albo rurociągami. Albo na statkach. Ostra zima oraz pocovidowe otwarcie światowych gospodarek sprawiły, że gazowce LNG stały się bardzo pożądanym towarem i wiele z nich zamiast do Europy popłynęło w kierunku Dalekiego Wschodu - gdzie za gaz płaca ponoć bez mrugnięcia oka i jak za zboże. Została więc Rosja. Ale tu problem. Bo w ostatnich miesiącach Rosjanie mniej lub bardziej dyskretnie ograniczyli podaż gazu przeznaczonego na sprzedaż do Europy.
Wskazuje na to choćby dużo niższy niż zazwyczaj stan zapasów w należących do Gazpromu podziemnych magazynach surowca w Europie Zachodniej (głównie w Niemczech oraz Austrii). Rosjanie albo się z tego w ogóle nie tłumaczą albo odpowiadają, że u nich też była ostra zima i wzrosły własne potrzeby wewnętrzne. Z resztą to, ile chcą sprzedać gazu zależy głównie od nich samych. A rzeczywistość jest taka, że stan zapasów surowca w Europie jest od lutego-marca na poziomie dalece niższym niż średni stan zapasów z lat poprzednich.
Strategia Rosjan
Gra Gazpromu tłumaczona bywa na dwa (niewykluczające się) sposoby. Pierwszy to zwiększenie presji na Zachód, by maksymalnie przyspieszył (a przynajmniej nie opóźniał) otwarcia projektu rurociągu Nord Stream 2 (który obecnie znajduje się w fazie certyfikacji). Chcecie tani gaz - powiadają Rosjanie - to popłynie do was właśnie drugą nitką rury łączącej Rosję z Niemcami. Ale może być również tak (i to jest właśnie drugie wyjaśnienie poczynań Gazpromu), że koncern gra obecnie na trwałą zmianę swojej biznesowej strategii zarabiania. To znaczy chce odejść od sprzedawania dużych wolumenów taniego surowca. I zarabiać na wysokiej marży związanej ze sprzedażą mniejszych ilości droższego gazu.
W ten oto sposób dochodzimy do strony popytowej. I tu właśnie zaczyna być najciekawiej. Bo gdyby było tak, że Europa może powiedzieć Rosji „a udławcie się tym waszym drogim gazem” to nie byłoby problemu. Ale Europa powiedzieć tego nie może. A dlaczego nie może? Właśnie z powodu trwającej tu w najlepsze (a nawet wkraczającej w ostry galop) rewolucji ekologicznej. Unijna zielona agenda polega przecież na tym, by - jak najszybciej i niezsażając na koszty - osiągnąć wymarzony cel niskiej (najlepiej zerowej) emisyjności. W tym celu - to oczywiste - nie wolno czerpać energii z węgla. To znaczy wolno, ale każdy kto to robi, będzie płacił (jak Polska) coraz wyższe opłaty emisyjne. Aż nawet najbardziej oporny uparciuch wreszcie zrozumie, że węgiel się NIE OPŁACA.
Lobby antyatomowe Niemiec
Dodatkowo - pod wpływem potężnego lobby antyatomowego z Niemiec - za nieczystą uchodzi też energetyka jądrowa. Tak skonstruowany system - argumentują jego zwolennicy - ma wymuszać przechodzenie zielone technologie energetyki odnawialnej. Tyle, że tu dochodzimy do problemu fundamentalnego. Każdy bowiem, kto choć odrobinę zna się na energetyce wie, że nie sztuka tak rozbudować infrastrukturę zielonej energetyki, by zdolna była zaspokoić nawet 100 proc. zapotrzebowania na energię. Kłopot w tym, że nawet taki system potrzebuje energetyki zapasowej. To znaczy takiej, która uchroni ludzi oraz przemysł przed „blackoutami” na wypadek, gdyby za słabo świeciło słońce albo przestał wiać wiatr. Co się w naszej części świata zdarza. Bo wtedy trzeba się przełączyć na inne zasilanie. Ale na jakie? Skoro węgiel jest nieczysty, a atom podejrzany? Zostaje właśnie gaz.
I to jest właśnie pułapka. Oznacza bowiem, że popyt na błękitne paliwo będzie maksymalnie sztywny. Czyli niezastępowalny. A im bardziej będzie niezastępowalny, tym bardziej tegoż gazu dostawcy będą mogli dyktować jego ceny kręcąc - tak to się mówi - gazowym kurkiem. Ze strony Rosji doświadczały tego dotychczas tylko kraje satelickie jak Białoruś czy Ukraina. Ale przecież nie jest powiedziane, że podobny schemat nie zostanie zastosowany wobec Europy. Przecież właśnie teraz mamy tego próbkę. I trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że jeśli obecne zielone trendy i ambicje zostaną utrzymane, to takie scenariusze staną na porządku dziennym także w przyszłości. Bo przecież spekulować cenami gazu mogą nie tylko Rosjanie. Ale także ich inni - też nastawieni na zysk - dostawcy: Norwegowie albo Amerykanie. Dlaczego ktokolwiek ma się tu nad Europejczykami rozczulać? Business is business..
Pytanie brzmi: czy Europa weźmie to - jak to się czasem mówi - na klatę. Wedle zasady: jesteśmy bogaci, stać nas, zapłacimy. A jeśli tak, to kto zapłaci? Społeczeństwo? Ale kto konkretnie? Wszyscy konsumenci energii po równo niezależnie od dochodu?
Wszystkie kraje Unii niezależnie od poziomu zamożności? Czy też jakoś inaczej? Odpowiedzi na te pytania wciąż wiszą w powietrzu. A przecież powinniśmy znać na nie odpowiedzi. Bo koszty już tu są.
Rafał Woś
Inne tematy w dziale Polityka