Nadchodzą czasy, gdy tematem numer jeden naszego „być albo nie być” w Unii będzie energia. Te czasy właściwie… już tu są. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Cena emisji CO2 w UE bije rekordy
Czy wiecie, że cena emisji CO2 w Unii Europejskiej bije historyczne rekordy? I to jeszcze jakie rekordy?! Nie dalej jak jeszcze kilka lat temu (2017-2018) prawo do wypuszczenia jednej tony CO2 do atmosfery kosztowało w granicach 10 euro. W ubiegłym roku koszt wzrósł już jednak do poziomu 30 euro. W czerwcu 2021 roku pękło 50 euro. Jest wrzesień i mamy już… 60 euro. I nawet jeśli to tempo teraz trochę spadnie to i tak jest w zasadzie pewne, że poziom 100 euro za tonę stanie się normą w ciągu paru najbliższych lat. A na pewno do końca dekady.
Skąd ta pewność? To proste. To o to w całym tym unijnym mechanizmie handlu prawami do emisji (tzw.EUA) chodzi. On powstał (w roku 2005) właśnie po to, by kraje Europy przestawić na tzw. niskoemisyjność. I to nie przy pomocy szumnych deklaracji dobrych chęci. Lecz tworząc mechanizm, który działa w sposób następujący: owszem, możesz robić energię z czego tylko chcesz. I nikt ci tego nie zabroni. Ale jeśli przy tworzeniu energii emitujesz CO2 to wiedz, że… zaboli. A zaboli, bo dostaniesz po kieszeni. I można się na to godzinami zżymać albo wskazywać dla kogo taka penalizacja węgla jest najkorzystniejsza (i jak to się stało, że są to… uwaga uwaga Niemcy). Co nie zmieni jednak faktu, że ten unijny rynek handlu emisjami działa i bije po kieszeni tych, co się na niskoemisyjność przestawić nie chcą albo nie umieją.
A będzie bił… jeszcze mocniej. Bo przecież to już pewne. Rok temu Unia Europejska (za naszą zgodą, cóż że udzieloną z zaciśniętymi w kułak pięściami) przyjęła kolejne - jeszcze bardziej ambitne cele polityki klimatycznej. Do 2030 redukcja emisji gazów cieplarnianych do atmosfery ma więc spaść już nie o 40proc. (Względem roku 1990). Lecz aż o 55 proc. I znów nie będzie to żadne czcze gadanie. W ramach tego planu dojdzie niechybnie do dalszego ograniczenia podaży uprawnień emisyjnych. Innymi słowy: nadal nikt nikomu wprost nie zabroni emitowania CO2. Proszę bardzo! Przy czym każda tona będzie coraz droższa. Tak ten mechanizm działa.
Czytaj inne teksty Rafała Wosia:
Najbardziej dostanie się krajom węglem stojącym
Oczywiście najmocniej dostaną w skórę te kraje, których miks energetyczny opiera się na węglu. Czyli jest wysokoemisyjny. Do takich krajów należy właśnie Polska. Jedna kilowatogodzina energii wyprodukowane w Polsce oznacza emisję ponad 600g dwutlenku węgla. Bardziej emisyjnie energię pozyskuje się w Europie tylko w Estonii. Na podobnym do nas poziomie są zaś jeszcze tylko Cypr i Grecja. Dla porównania pionierzy odnawialnych źródeł energii Austriacy mają emisję na poziomie 100 g a atomowi Francuzi mniej niż 50g. Tak właśnie wygląda lista wygranych i przegranych unijnej polityki klimatycznej.
Ale żeby zrozumieć powagę sytuacji nie wystarczy poprzestać na tych statystykach i ponarzekać sobie na niesprawiedliwość unijnej kolejności dziobania. Zamiast tego warto pójść o krok dalej i spojrzeć na prawdziwy problem, który się za tym kryje. Czyli poziom cen energii. Bo przecież nie jest tak, że kopiemy ten węgiel z nudów. Kopiemy go, bo nasze państwo potrzebuje stabilnej podaży energii. Potrzebuje jej nie tylko biznes. Ale także każdy z nas. Chcemy mieć ciepło, jasno i sucho. No i jeszcze, żeby było tanio.
I tu problem zaczyna się robić bardzo konkretny. Bo to nie jest tak, że cena emisji wprost przekłada się na cenę energii elektrycznej dla użytkownika końcowego. Po drodze jest przecież jeszcze państwo. I - powiedzmy sobie szczerze - Bogu niech będą dzięki, że… jest. Bo gdyby rynek energii puścić na kompletny żywioł albo jeszcze co gorsza sprywatyzować na rzecz kapitału zagranicznego lub/i spekulacyjnego to dopiero byśmy mieli ambaras. W zasadzie od ręki stalibyśmy się krajem, którego nawet nie trzeba podbijać. Wystarczy tak kręcić poziomem cen energii albo ich dostawami, by obalić każdy - nawet cieszący się największym poparciem społecznym - rząd. Na szczęście nasze elity polityczne to rozumieją. I chwała im za to. W efekcie nie ma jednej krajowej ceny energii elektrycznej. A jej wysokość i dynamika zależą nie tylko od prawideł rynku (wielkość kupującego energię). Ale także od rządu i publicznych regulatorów rynku energii, którzy poprzez podatki na energii zarabiają. Ale jednocześnie dzięki ustalaniu taryf czy organizacja rynku mogą wpływać stabilizująco na poziom cen prądu.
Czy energia w Polsce jest droga?
Czasem tu i ówdzie przeczytacie pewnie, że rząd zarabia na zwyżce cen emisji CO2, które muszą kupować krajowe podmioty gospodarcze - co skutkuje paroma dodatkowymi miliardami zł w budżecie. Ale przecież i ten kij ma dwa końce. Wyższe koszty emisji CO2 to wzrost kosztów po stronie na przykład… krajowych producentów energii. Czyli spółek skarbu państwa. Te spółki muszą - z jednej strony - wydawać więcej, żeby wyprodukować energię potrzebną nam wszystkim do funkcjonowania. A z czego mają ją produkować skoro mamy taki a nie inny miks energetyczny? Przecież trzeba dużo złej woli albo naiwności, by twierdzić, że na OZE czy atom da się przestawić w ciągu kilku a nawet kilkunastu lat. Z drugiej strony - ci polscy producenci energii nie mogą dowolnie podnosić cen przerzucając koszt na użytkownika końcowego. Przed tym chronią nas na szczęście rozmaite i wspomniane już regulacje. I bardzo dobrze, bo skoro energia ma być dobrem publicznym to państwo powinno zarządzać jego ceną. Inaczej będziemy mieli niszczącą wolną Amerykankę. I - przy takim miksie energetycznym, jaki mamy od pokoleń - taka wolna amerykanka przyniosłaby niesamowity wzrost cen energii. Po którym zjawisko ubóstwa energetycznego stałoby się prawdziwą plagą.
W ten sposób dochodzimy do fundamentalnego pytania: czy energia w Polsce jest droga? Średnia cena kWh dla gospodarstw domowych w 2020 roku wyniosła 0,15 euro. To plasuje nas pośrodku europejskiej stawki (raczej taniej niż drożej). Dla porównania Niemczech płaci się 0,32 (to głównie efekt wysokiego podatku przy pomocy którego niemieckie państwo od lat współfinansuje rozbudowę odnawialnych źródeł energii). Zaś w Belgii czy we Włoszech to ponad 0,2 euro. Z drugiej jednak strony, jeśli mierzyć cenę polskiego prądu dla użytkownika końcowego według parytetu siły nabywczej to nie jest ona już u nas taka niska. W takim zestawieniu tylko trzy kraje Unii (Niemcy, Rumunia i Portugalia) mają prąd droższy od naszego. To oznacza dość wysokie w naszym kraju zagrożenie tzw. ubóstwem energetycznym. Czyli sytuacją, w której gospodarstwa domowe nie mogą sobie pozwolić na zapewnienie w pełni takich podstawowych potrzeb jak gotowanie, grzanie czy chłodzenie.
Prąd w Polsce będzie drożał
Z tego, co napisaliśmy dotąd wynika więc, że prąd w Polsce będzie drożał. A wraz ze wzrostem jego ceny będzie rosła presja. I to na dwóch poziomach. Po pierwsze: w relacjach pomiędzy tym (i każdym następnym) polskim rządem oraz jego konsumującymi energię obywatelami. A dwa: między tym (i każdym kolejnym) polskim rządem a Unią Europejską. W tym sensie energetyka już zawsze będzie ważna i nigdy nie wróci do tematu pobocznego albo nieważnego.
I naprawdę zostawmy na boku wygodne, ale nic nie wnoszące slogany - że to wszystko „wina PiSu”. Który to PiS jest niskoemisyjności jakoś z nieracjonalnych powodów przeciwny. Albo że (druga wersja tego samego argumentu) „nic nie robi w temacie”. Każdy kto zada sobie trochę trudu zauważy, że to po prostu nie jest prawda. Już w roku 2019 inwestycje w niskoemisyjną energetykę przekroczyły w Polsce wydatki z czasów PO (powyżej 2 mld dol. rocznie). W 2020 to już było 4,5 mld. Wygląda na to, że te sumy będą rosły w kolejnych latach.
Czeka nas polexit?
Pytania na nadchodzący czas brzmią raczej tak:
Po pierwsze: czy Unia Europejska będzie wykorzystywała ekologię do dyscyplinowania nielubianych rządów - takich, jak ten PiSu w Warszawie. Na zasadzie: pozostaniemy głusi na wszelkie żale i prośby o więcej czasu na transformację energetyczną formułowane przez PiSowską Warszawę. Licząc na to, że polscy populiści się potkną o tani prąd i oddadzą władze politykom bardziej wobec unijnego mainstreamu spolegliwym.
Po drugie: czy w wyniku ewentualnej zmiany władzy w Polsce na takie siły polityczne, które uchodzą w Brukseli za bardziej proeuropejskie (PO, Polska2050, Lewica) Unia powstrzyma się przed używaniem ekologicznego kija na Polskę. Co wcale nie jest takie pewne. Bo jeśli nie, to przed dzisiejszą opozycją zadanie jeszcze trudniejsze niż przed PiSem. Oznacza bowiem ostre przyspieszenie dekarbonizacji polskiej gospodarki, co skaże nas albo na uzależnienie energetyczne od importowanej energii z Niemiec (która wcale nie musi być tania) albo na nieuchronne społeczne spięcia w regionach żyjących z wydobycia węgla. Albo i na jedno i na drugie razem.
I wreszcie po trzecie: czy nie będzie tak, że im bardziej nieprzejednaną postawę będzie prezentowała w temacie ekologii Bruksela, tym więcej będzie w Polsce paliwa dla argumentacji unijnosceptycznej? Albo wręcz polexitowej. Dziś problem „albo tania energia albo członkostwo w Unii” otwarcie stawia jako problem chyba tylko środowisko Solidarnej Polski. Ale polityka klimatyczna UE dopiero zaczyna nas boleć. I wiele w tym temacie w ciągu paru najbliższych lat może się jeszcze zmienić.
Rafał Woś
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka