Dopóki Polska nie wypracuje sobie niehisterycznej i opartej o szeroki społeczny konsens polityki migracyjnej, dopóty będziemy łatwym celem do kolejnych ataków. Takich, jak ten ostatni ze strony Aleksandra Łukaszenki.
Nie mamy serc z kamienia
To, co widzimy od kilku dni na granicy polsko-białoruskiej jest smutne na wielu poziomach. Los zgromadzonych tam uchodźców rwie serce każdego, kto nie ma serca z kamienia. I jest to dobry ludzki odruch poprzedzający wszelkie inne rozważania na poziomie politycznym, ekonomicznym czy strategicznym. Bo monopolu na współczucie drugiemu człowiekowi nie ma nikt. Ani lewica ani prawica. Ani liberałowie ani konserwatyści. Ani zwolennicy otwartych granic ani ci, co uważają, że barbarzyństwem jest właśnie totalna deregulacja fal migracji i zdanie się w tej materii na wolny rynek. Wiedzą o czym mówię ci wszyscy, którzy mieli okazję widzieć na własne oczy, co dzieje w obozach dla ludzi próbujących przedostać się do Unii Europejskiej od strony południowej. Na greckiej wyspie Lesbos albo na włoskiej Lampedusie.
Powód do smutku numer 2
Umieszczenie tego, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej (a więc na takiej samej granicy UE jak wodzy terytorialne Włoch czy Grecji) w takim szerokim kontekście to powód do smutku numer dwa. Wynika on ze świadomości, że generalnie rzecz biorąc Zachód nie jest gotów na przyjęcie tak wielu migrantów, jacy chcieliby się na Zachód przedostać. Po prostu nie ma co do tego w państwach zachodnich politycznego konsensu. I to nie jest wina żadnych mitycznych ksenofobów ani populistów, którzy te obawy ciemnogrodu rozdmuchują. To trochę jak z globalnym ociepleniem. Owszem – większość z nas raczej się z niego nie cieszy. Ale zapytajcie siebie czy bylibyście gotowi na przykład na radykalne obniżenie konsumpcji, wyrzeczenie się dalekich podróży albo akceptację znaczących podwyżek cen energii. Chętni? Lasu rąk nie widzę. Podobnie jak z tym, by zmierzyć się z rzeczywistością, w której wrota migracji do UE zostają szeroko otwarte a w miastach zachodniej Europy rozpętuje się walka o zasoby takie jak miejsca pracy dla słabiej wykwalifikowanych (zwłaszcza w czasie złej koniunktury), tanie mieszkania czy (stale okrajane) świadczenia społeczne. Walka pomiędzy migrantami nowymi, tymi nieco starszymi oraz uboższymi warstwami społeczeństw Niemiec, Francji czy Włoch, które i tak już uważają (i mają rację!) że ich los w ostatnich latach znacząco się pogorszył. Przecież to gotowy scenariusz na społeczny chaos, jeszcze więcej wściekłości, a może nawet wojny domowe.
Czytaj:
Smutek numer 3
I wreszcie trzeci smutek. Patrząc na dynamikę ostatnich dni przeraża łatwość z jaką temat kryzysu uchodźczego na granicy polsko-białoruskiej jest instrumentalizowany. Na razie ten kryzys jest oczywiście maleńki (mówimy o 20-30 uchodźcach z Afganistanu, Syrii i Iraku, których kazał przegnać pod naszą granicę Łukaszenka). Spójrzmy jednak, jak wiele środowisk w Polsce dostrzegło kolejną okazję, by dokopać nielubianemu rządowi. Nie patrząc ani na to, że jego wywołanie to ewidentna prowokacja ze strony obcego (i to niezbyt sympatycznego) reżimu. Ani na to, że po stronie Polski stanęła nawet Komisja Europejska, która rozumie, że tu nie chodzi tylko o tych 20-30 uchodźców.
"Wpuszczamy, ale co dalej?"
I choć wydaje się to wszystko oczywiste, to jednak wielu po prostu nie potrafi odmówić sobie przyjemności okazania swej moralnej wyższości nad wszystkimi pozostałymi: od funkcjonariuszy straży granicznej po tych, którzy ośmielili się zadać w debacie publicznej kilka pytań na zasadzie: „no dobrze, wpuszczamy. Ale co dalej?”. Ten rodzaj klasowego egoizmu, politycznego narcyzmu połączonego z publicystycznym zdziecinnieniem najlepiej oddaje głos jednego z bardziej popularnych liberalnych publicystów.
Napisał on, że „jest prosty sposób na wyleczenie się ze strachu przed uchodźcami i imigrantami. Zainstalować sobie w telefonie aplikację uber eats i zamówić burgera. Proste. Godzinka i po strachu”.
Klasowy egoizm owego publicysty (no dobra, chodzi o Tomasza Lisa) przejawia się właśnie w tym, że należy on do klasy społecznej, które na obecności migrantów wyłącznie korzysta. Ciesząc się, że właśnie dzięki obecności nieludzko taniej migranckiej siły roboczej on będzie miał tańsze usługi (tanio dowiozą burgera, popilnują dziecka albo posprzątają). Jednocześnie nie będzie musiał płacić społecznego rachunku za migrację, bo migrant raczej nie zastąpi go w fotelu naczelnego „Newsweeka” ani nie sprawi, że podniosą mu komorne w konstancińskiej willi. Narcyzm (bo trudno to nazwać inaczej) nie pozwala Lisowi dostrzec tego problemu oczami innych współobywateli. Liczy się tylko dobrostan jego i jemu podobnych. Plus jeszcze okazja, by poepatować swoją moralną wyższością nad tymi, co ten rachunek zapłacą. I popouczać ich. Bo to przecież - wiadomo - pisowscy troglodyci, co w jakiś atawistyczny pozarozumowy sposób sposób boją się obcych.
Widowisko, które będziemy oglądać częściej
Ale niestety nie chodzi o tego jednego publicystę. Większa część Europy ma z tym problem. Ten problem od lat blokuje sensowną rozmowę o polityce migracyjnej. Aby się ona mogła odbyć liberalne elity opiniotwórcze muszą przestać wpędzać pozostałą część społeczeństwa w wieczne poczucie winy. Dziś jest tak, że wypowiedzieć wolno wyłącznie argumenty tych, co uważają, że migracyjne wrota powinny być otwarte bardzo szeroko. Bo „brakuje rąk do pracy”, a ludziom spoza UE „też trzeba pozwolić na marzenie o lepszym życiu”. Ale to tylko część układanki. Bo na takim otwarciu granic wielu się wzbogaci (na przykład pracodawcy dostaną tania siłę roboczą, a klasa średnia tanie usługi). Ale będą też tacy, co stracą. Robienie z tych wszystkich, którzy o tym mówią ksenofobów, naprawdę nie pomaga. Sprawia bowiem, że dotychczasowa polityka migracyjna jest oparta na tak wątłym społecznym poparciu. Jest projektem elit narzuconym reszcie społeczeństwa.
I dopiero wszystko to razem czyni problem migracji tak smutnym widowiskiem. Widowiskiem, które oglądamy u nas od kilku dni. Ale będziemy oglądać częściej, jeśli nic się w temacie nie zmieni.
Rafał Woś
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka