Mówienie i pisanie o „lex TVN” to zawracanie głowy. Oczywiście najtwardszy rdzeń antyPiSowskiej opozycji bardzo chce byśmy myśleli, że oto zły PiS tak bardzo boi się dobrego TVNu, że za wszelką cenę pragnie go uciszyć. I dla osiągnięcia tego krótkowzrocznego celu Kaczyński i jego ludzie gotowi są zaryzykować spór dyplomatyczny z wielkim amerykańskim sojusznikiem, sprawdzonym w bojach przyjacielem Polski i gwarantem naszej niepodległości wobec Rosji.
Tak USA chcą ukarać PiS za "lex TVN". Przecieki brzmią groźnie
Protesty KOD w obronie TVN. Wśród tłumu prawnicy, dziennikarze i politycy
Lex TVN: Dziennikarze złożyli apel w Sejmie w obronie stacji
W Polsce szczególnie chętnie sięgają po taką zagrywkę nasze koncerny medialne. Próbkę mieliśmy już w lutym tego roku. Rząd zaczął wówczas przebąkiwać o wprowadzeniu podatku solidarnościowego od reklam dla największych stacji TV oraz wydawców prasowych. I przekierowaniu tych pieniędzy do wydawców mniejszych. Duzi gracze tego podatku oczywiście nie chcieli. Ale ponieważ Polska to już nie jest (na szczęście) Balcerowiczoland lat 90. to nie wystarczy już powiedzieć „wara od moich pieniędzy, bo podatki są złe”. Trzeba więc było uderzyć w inne tony.
Takie były kulisy jednodniowego i kuriozalnego strajku części mediów. Kuriozalnego, bo bez jakiegokolwiek związku z polepszeniem warunków pracy szeregowych dziennikarzy. Ci ostatni zostali tu potraktowani jak typowe mięso armatnie – decyzja o tym, że strajkują przyszła z góry – z prezesowskich gabinetów. A kto ośmielił się powątpiewać w sens takiej deklaracji natychmiast był szykanowany jako „kryptopisowiec”. Mało tego. Także mniejsi wydawcy zostali - jak wieść niesie – postawieni przed faktem dokonanym. Wielu poparło akcję „media bez wyboru” dla świętego spokoju i na ogólnej antypisowskiej nutce. Choć przecież potencjalnie na opodatkowaniu największych i zmniejszeniu nierówności wewnątrz medialnej branży mogli skorzystać.
Przypominam tamte wydarzenia, by pokazać, że dziś ten sam mechanizm się powtarza. Tym razem słyszymy, że „rząd chce zniszczyć TVN”. A każdy kto ma co do tego wątpliwości musi się liczyć z przylepianiem mu łatki „PiSowca”. Nie powinno nas to jednak zniechęcać do poszukiwania i opisywania prawdziwej dynamiki wydarzeń. Bez histerii i bez ulegania środowiskowemu szantażowi.
Najważniejsze jest tutaj coś innego. Oto na naszych oczach polska prawica z siły tradycyjnie proamerykańskiej stała się najbardziej krytycznym wobec USA środowiskiem politycznym nad Wisłą. Tu faktycznie zaszła w ostatnich latach niesamowita wręcz zmiana. Przez lata geopolityczne sympatie i preferencje prawicy kształtowane były przez dwa czynniki. Pierwszym (bardziej sentymentalnym) było wspomnienie antykomunistycznego Reaganizmu.
Drugi (już bardziej realny) to dystans prawicy wobec rzeczywistości Unii Europejskiej. I to zarówno, gdy chodzi o konkretne poczynania Brukseli jak i to, że w byciu „zawodowymi Europejczykami” wyspecjalizowali się nasi liberałowie. A więc polityczni przeciwnicy prawicy. Nierzadko głoszący, że najlepsza polityka zagraniczna to brak polityki zagranicznej. I że najmądrzejsze jest postępowanie w ścisłej zgodzie z płynącymi z Brukseli czy Berlina modami albo trendami. Nawet więcej: ich zgadywanie i wyprzedzanie. Byle tylko nie uznali nas w krajach bogatego centrum za parweniuszy i nie zaczęli wytykać palcami.
Na tym tle stawka prawicy na Amerykę wydawała się prawicy przynajmniej jakaś. Dawała nadzieję (iluzję) na to, że 40 milionowy kraj nie jest skazany na totalną mimikrę, ale może próbować jakoś tak stanowić o swoim losie. Tyle, że z tamtego wyjściowego proamerykanizmu nie zostało na prawicy po sześciu latach u władzy już chyba nic.
Nie pomogły. PiSowska dyplomacja co rusz odkrywała, że sojusz ze Stanami nie jest żadnym sojuszem. Tylko raczej – jak twierdzą co bardziej trzeźwi analitycy - płaceniem pieniędzy za geopolityczną protekcję. Ameryce raczej nie przeszkadza kto płaci (na liście ich „sojuszników” zawsze sąsiadowały ze sobą wzorcowe demokracje i krwawe autorytarne reżimy). Liczy się to, by wpłaty (choćby w formie zamówień na broń) przychodziły w terminie. Oraz by interesy Ameryki nie były zagrożone. A jak są, to Ameryka tupie nogą. Nie dbając zbytnio o dyplomatyczne konwenanse.
Rząd PiS doświadczył tego w formie legendarnych już interwencji ambasador Mosbacher. I nie tylko. Gdy polskie władze zaczęły przygotowania do wprowadzenia w życie tzw. podatku cyfrowego (który zapłaciliby głównie amerykańscy krezusi z Google’a czy Facebooka) to wiceprezydent USA Mike Pence powiedział bezceremonialnie, że podatku… nie będzie. Do tego dochodziły także uderzenia wyprzedzające. Jak choćby rozdmuchanie przez amerykańskie media zamieszania wokół tzw. ustawy o IPN.
Choć przecież nawet dziecko wiedziało, że celem było utrącenie przygotowywanej dużej ustawy reprywatyzacyjnej, która miała zamknąć temat roszczeń obywateli USA do znacjonalizowanych po wojnie nieruchomości. Dla prawicy bez wątpienia kulminacją całego tego procesu była sprawa gazociągu Nord Stream. Bo wtedy okazało się, że nawet opłacanie się amerykańskiemu ochroniarzowi nie zawsze działa. I oni mogą się dogadać z Rosją ponad naszymi głowami. Jeśli to będzie dla nich korzystne. Sorry Winnetou!
Oczywiście, żeby grać z dużymi na równych prawach trzeba mieć w ręku jakieś karty. A nie tylko słowa. I nasi rządzący próbują takie karty zgromadzić. Tak było w relacjach z Unią Europejską. A właściwie z Niemcami, które nasz rząd (chyba słusznie) uważa za nieoficjalnego hegemona dzisiejszej UE. PiS dość szybko zrozumiał, że Bruksela (Berlin) będą ich ostro atakować (np. w temacie praworządności). To wtedy powstała koncepcja ożywienia sojuszu z krajami Trójmorza.
Gdy ten zawiódł – bo decydującym momencie wątpliwe okazało się nawet wsparcie żelaznego węgierskiego sojusznika - PiS postanowił przygotować kijek. Może nie pałkę, ale właśnie kijek. To wtedy nasza dyplomacja wrzuciła do debaty postulat niemieckich odszkodowań za zniszczenia wojenne. To było kilka lat temu. Dziś rządząca prawica próbuje iść tym samym tropem w relacjach z USA. Wedle zasady: Wy nam grozicie dorabianiem gęby „antysemitów” i chcecie storpedować zamknięcie kwestii reprywatyzacji? To my wam zrobimy takie ustawy, które utrudnią życie waszemu kapitałowi nad Wisłą? Odstąpicie? To my też.
Oczywiście wszystkie te posunięcia były, są i będą łatwym celem dla prześmiewców. Będą się mnożyć argumenty, że przecież myszka nie powinna negocjować z tygrysem i że suwerenna polityka zagraniczna to dla takiego kraju jak Polska raczej mrzonka. Za wysokie progi. Takich głosów można się było spodziewać. W Polsce po roku 1989 z polityką zagraniczną było pewnie jeszcze gorzej niż z gospodarczą. Dominowało przecież – jak już wspomniałem - dopasowywanie się do zagranicznych mód i trendów. Miarą sukcesu było prześciganie się w ułatwieniach dla zachodniego kapitału mierzone awansami w rankingach Banku Światowego typu „Doing Business”.
Ale warto zauważyć, że pytania w stylu: „czy Polsce wolno prowadzić własną politykę zagraniczna? Czy też jesteśmy skazana po wsze czasy na naśladowanie innych”? pozostaną z nami. Nawet wtedy, gdy nie będzie już PiSu ani TVNu. A może jednego i drugiego.
Komentarze
Pokaż komentarze (207)