Nigdy nie miałem żalu do Georgetty Mosbacher. Przeciwnie. Jestem fanem byłej ambasadorki USA w Polsce. To dzięki jej dyplomatycznym niedyskrecjom możemy zobaczyć, że dla establiszmentu amerykańskiej władzy i pieniądza nie jesteśmy nikim więcej jak rodzajem zamorskiego dominium.
W najnowszej rozmowie z Marcinem Makowskim z WP Mosbacher powiada tak: "Państwa rozwijające się potrzebują napływu kapitału zagranicznego i powinny tworzyć dla niego przyjazne środowisko, a nie zmieniać reguły w trakcie gry, nie ukrywając nawet, że uderzy to w konkretny podmiot. Jeśli Amerykanie zobaczą, że tak wygląda inwestowanie w Polsce, pójdą gdzie indziej. Świat jest wystarczająco duży”.
Takich mocnych fragmentów jest w tym wywiadzie więcej. Ale przeczytajcie to sobie tylko ten na spokojnie i kilka razy. Czujecie ten zapaszek lat 90? Dla nas może i skończyły się one dawno temu. Ale nie dla byłej wysłanniczki rządu USA. Jej zdaniem Polska to wciąż „kraj rozwijający się”, który ciągle jak tlenu potrzebuje zagranicznych inwestycji. Bez których się po prostu przewróci, a nasz rozwój i dobrobyt zaraz diabli wezmą.
Nic to, że od paru lat wszystkie instytucje międzynarodowe (od OECD, przez ONZ po Bank Światowy) uznają Polskę już za gospodarkę rozwiniętą („developed ekonomy”). Ewentualnie kraj „wysokiego dochodu narodowego” (high income country). Podobnie rzecz się ma ze wszelkimi wskaźnikami tworzonymi przez sam biznes. I tak jesienią 2018 - czyli już po objęciu przez Mosbacher placówki w Warszawie - Polska stała się pierwszym krajem dawnego bloku wschodniego (tak, tak, przed Czechami czy Węgrami) uznanym za gospodarkę rozwiniętą w tzw. Indeksie Russella czyli wskaźniku prowadzonym od lat 90. przez londyński „Financial Times”.
Ale nie chodzi przecież tylko o czepianie się słówek. Wiadomo przecież, że Mosbacher mówi tu przecież o pewnej strategii politycznej. Polega ona na przekonaniu, że to kraje takie, jak Polska powinny starać się o przyciąganie zagranicznych inwestycji. W związku z czym wysiłek naszych tutejszych legislatorów winien iść w kierunku dopasowywania się do zewnętrznych oczekiwań. Winniśmy się więc koncentrować na tworzeniu rozmaitych ułatwień, ulg i zachęt dla napływającego kapitału. A już broń Boże nie wolno tych raz danych ułatwień zabierać. Bo się zagraniczny kapitał pogniewa i sobie pójdzie. A nad Wisłą wszyscy tego srogo pożałują.
I tu się nie ma co obrażać. Przedstawiając to wyobrażenie na temat Polski Mosbacher powiedziała tylko na głos to, co się w amerykańskim establiszmencie najzwyczajniej w świecie uważa. I niczego nie zmienia tu fakt, że nie jest ona już ambasadorem USA, albo że była wysłannikiem rządu Donalda Trumpa - a więc prezydenta dość (by tak rzec ekscentrycznego). Może tylko tyle, że Mosbacher była dyplomatką niezawodową - to znaczy bizneswoman, która weszła najpierw do polityki a potem do dyplomacji z boku. I łatwiej przychodzi jej powiedzenie czegoś wprost. Czegoś, co zawodowemu dyplomacie przez gardło by nie przeszło.
Ale przecież Mosbacher powiedziała prawdę. W tym sensie, że powiedziała to samo, co mówi i pisze jakże inna od niej publicystka i intelektualistka Ann Applebaum. Obie panie dają bardzo podobny, choć wyrażony przecież innym językiem przekaz. Właśnie tak nas widzi amerykański establiszment. Ten polityczny i ten biznesowy. Jesteśmy miejscem gdzie się posyła kapitał, który ma zarabiać. I za który tubylcy mają być wdzięczni dobremu panu. Jesteśmy krajem, który jest zależny od amerykańskiej ochrony przez Rosją. I za taką ochronę jest gotów zapłacić każdą cenę. Jesteśmy wreszcie miejscem w budowaniu demokracji mocno niedojrzałym. I dylemat polega na tym, czy wskazówki przysyłane z Waszyngtonu powinny być bardziej subtelne czy raczej wyrażone wprost. Jak to mówi Mosbacher we wspomnianym wywiadzie: „Uczyłam się historii Polski przed przylotem do Warszawy i wiem, jak długo walczyliście o wolność i jak mało czasu mieliście na zbudowanie demokracji. Nie można od Polski oczekiwać, że w 30 lat dojdzie do wniosków, do których w USA dochodziliśmy przez dwa stulecia”. Tak nas niestety widzą. Niezależnie od tego czy rządzi Trump, Biden czy ktokolwiek inny.
Wiele w tym oczywiście naszej winy. Sami bowiem przez lata zapracowaliśmy na takie traktowanie. Amerykanie chcieli przywilejów dla biznesu? Dostawali je bez mrugnięcia okiem. Ba, witani byli jeszcze z kwiatami i fanfarami. Chcieli blokowania ustaw? Na przykład tej reprywatyzacyjnej. Nasze elity zamiatały reprywatyzacyjny problem pod dywan. Chcieli wsparcia (nawet kosztem ostrego sporu z Europą) w wojnie w Iraku. Dawaliśmy im wsparcie. Chceli byśmy kupowali ich broń? Oczywiście kupowaliśmy. Jeśli ktoś uważa, że PRL-owscy politycy byli lokajami Moskwy, to niech sobie poczyta jak stawiał się Rosjanom Gomułka posyłający Chruszczowa do stu diabłów. I niech odpowie sobie na pytanie, czy których z naszych liderów po roku 1989 pozwoliłby sobie na coś takiego wobec USA. Czy takiego sojusznika ktoś może traktować poważnie?
Rafał Woś
Inne tematy w dziale Polityka