Nikt nie wie, jak to dokładnie wyglądało i wielkiej doprawdy odwagi potrzeba, żeby sobie to wyobrazić. W nocy z 10 na 11 lipca 1943 roku trzej młodzi mężczyźni, pobici i okrwawieni zostali przywiązani do koni za ręce i nogi. Ktoś krzyknął „wio”, albo „hej”, albo tylko strzelił batem. Konie ruszyły gwałtownie z miejsca. Wszystko trwało zaledwie kilka minut. Jednym z tych przywiązanych był Zygmunt Rumel polski poeta i żołnierz Batalionów Chłopskich.
Tamtego lata lasy na Wołyniu pełne były już żołnierzy z tryzubami na czapkach, zbiegłych z niemieckiej policji funkcjonariuszy, chłopów pospiesznie uzbrojonych w pistolety lub tylko w widły. Szykowała się wielka akcja. Dowództwo Ukraińskiej Powstańczej Armii zdecydowało, że tego właśnie lata powinna rozpocząć się akcja oczyszczania ziem uważanych za rdzennie ukraińskie z elementu polskiego. Oczyszczanie to polegać miało na fizycznej likwidacji mieszkańców polskich wsi, na niszczeniu zabudowań i kościołów. Zbliżał się radziecki front i należało zdążyć z likwidacją Polaków zanim Rosjanie pojawią się na Ukrainie. Dowództwo UPA spekulowało, całkowicie bezpodstawnie, że Armia Czerwona, gdy dotoczy się na ziemie ukraińskie będzie wyczerpana i słaba. Wtedy, wobec nieobecności na Ukrainie obcych elementów, łatwiej będzie walczyć z Rosjanami a nawet och pokonać. „Chciejstwo” i czysta fantastyka tego projektu przewyższa o całe niebo wszystkie nierealne projekty polityczne konstruowane w Polsce i świadczyło o jakimś uporczywym niezrozumieniu przez kierownictwo ukraińskiej partyzantki wydarzeń rozgrywających się wokół, świadczyło także o tym, że nie docierała do ludzi takich jak Stefan Bandera skala tych wydarzeń i ich konsekwencje. Trzeba było mieć wiele złudzeń dotyczących Józefa Stalina i jego metod prowadzenia wojny, żeby wmówić sobie, że wymordowanie tysięcy Polaków może zmienić cokolwiek w relacjach pomiędzy nadciągającymi armiami rosyjskimi a organizacjami ukraińskimi.
Pojedyncze morderstwa na Polakach zaczęły się na Ukrainie jeszcze w 1942 roku, stopniowo terror nasilał się i zbliżał coraz bardziej do skupisk ludności polskiej w zachodniej części Wołynia.
W lipcu 1943 roku podjęto ostatnią próbę porozumienia się z Ukraińcami. Delegat rządu Polskiego na Emigracji Kazimierz Banach wydał rozkaz dwóm oficerom z delegatury BCH na Wołyniu aby udali się z delegacją do wsi Wołczak, gdzie mieli nawiązać kontakt z dowódca UPA północ Jurijem Stemaszczukiem. Razem z Rumlem w drogę wyruszył oficer do zadań specjalnych Krzysztof Markiewicz. Spotkanie z Ukraińcami i rozmowy były przez dowództwo UPA na Wołyniu potwierdzone listownie. Rumel i Markiewicz nie jechali więc „na ślepo” bez żadnych realnych szans na powodzenie. Pierwsze wstępne spotkanie delegaci rządu polskiego odbyli 7 lipca w okolicach wsi Świniarzyn, ze strony ukraińskiej wystąpił wtedy najprawdopodobniej oficer nazwiskiem Szabatura, który po wojnie pod zmienionym nazwiskiem był komendantem UB w Szprotawie (dziś Lubuskie). Drugie spotkanie z Ukraińcami miało odbyć się we wsi Kustycze 9 lipca. Rumel i Markiewicz pojechali na nie w pełnym umundurowaniu w towarzystwie wynajętego woźnicy Witolda Dąbrowskiego. Wtedy właśnie zamiast rozmów spotkała ich śmierć. Rozerwano ich końmi nad jeziorem w Kustyczach i tam pochowano. Mogiła, w której spoczywają ich szczątki nie jest oznaczona do dziś.
Następnego dnia 10 lipca 1943 roku na Wołyniu rozpętało się piekło. Do wsi polskich zajeżdżały wozy wyładowane żołnierzami UPA, którzy zabijali wszystkich bez wyjątku. Nieliczni, którzy zdołali ujść z życiem zawdzięczają to tym Ukraińcom, którzy nie dali się zmanipulować banderowskiej propagandzie lub po prostu pomagali Polakom kierując się chrześcijańskim miłosierdziem. Żona i córka zamordowanego Zygmunta Rumla uratowały się z rzezi dzięki pomocy Ukraińca, który przyjaźnił się z zamordowanym. Zawiózł on kobietę wraz z dzieckiem z Wołynia aż do Warszawy najzwyklejszym chłopskim wozem, wcześniej kazał im zmienić nieco wygląd, tak żeby wyglądały, jak proste wiejskie kobiety.
Jarosław Iwaszkiewicz napisał, że Rumel był jednym z diamentów, którymi strzelano do wroga. Wiersze Rumla są dziś praktycznie niedostępne nigdzie, musimy więc wierzyć Iwaszkiewiczowi. Zygmunt Rumel, urodził się w Krzemieńcu i tam chodził do szkoły. Jego ojciec był osadnikiem wojskowym. Był bardzo zdolnym uczniem i jego talent ujawnił się bardzo wcześnie. Podczas spotkania matki Zygmunta z Leopoldem Staffem, ten miał powiedzieć: niech pani strzeże tego chłopca, to będzie wielki poeta. Nie został jednak Zygmunt Rumel wielkim poetą. Jego nazwisko wymienia się rzadko, a wiersze poszły w zapomnienie. Nie mówi się o nim w szkole, ani na studiach. Pozostaje jedną z wielu tragicznych ofiar wojny.
Encyklopedie wymieniają dwa jego dzieła – „Poemat o roku 1963” i wiersz „Dwie matki”. Ten ostatni utwór wpisuje się w długą tradycję polskiej poezji zafascynowanej Ukrainą. „Dwie matki” to wiersz wyznanie, w którym poeta mówi o swoim przywiązaniu i miłości do Polski i Ukrainy. W połączeniu ze śmiercią autora wiersz ten może być rozumiany, jako metafora rozstania się Polski z Kresami i całą tradycją Rzeczpospolitej Obojga Narodów, która rozpoczęła się od wielkich politycznych planów obejmujących połowę wschodniej Europy, a skończyła się krwią rozlaną na jeziorem w Kustyczach w nocy z 10 na 11 lipca 1943 roku. Synowie drugiej matki Zygmunta Rumla, jego metaforyczni przyrodni bracia nie chcieli już bowiem słuchać pieśni śpiewanych przez romantycznych Polaków, nie chcieli brać pod uwagę ich planów związanych z „drugą matką”. Mieli własne, nieznane Rumlowi i innym, wiersze, mieli własną legendę, własne mity i własną broń. Ta ostatnia miała dać im wolność i sławę, przyniosła jednak tylko wstyd. Dziś nikt nie wspomina na Ukrainie poety Zygmunta Rumla, autora wiersza „Dwie matki”, nikt nie nazywa także ludobójstwa po imieniu. Mówi się o „antypolskiej akcji”, która usunęła Polaków z „naszej ziemi”. Ci którzy zacięli batem konie w lipcową noc nad kuszyckim jeziorem, mówią o sobie – rycerze. Być może nawet tak myślą. Pewnie dlatego, że nigdy nie mieli dwóch matek.
Inne tematy w dziale Kultura