Największym ślepcem jest ten, kto nie chce przejrzeć.
J. Saramago
„Albo Kościół wychodzi do ludzi albo nie jest to Kościół” - tak podczas jednego z wywiadów odrzekł papież Franciszek na pytanie o gorączkę trawiącą współczesny Kościół. Niby prawda. Niby... Gdy organizm gorączkuje należy przyjąć, iż coś w nim szwankuje i czym prędzej postawić diagnozę przyczyn takiego stanu rzeczy. Równie ważnym jest jednak zaordynowanie odpowiedniego leku, który zdoła uleczyć i przywrócić normalność. Mamy więc sytuację polegająca na tym, że dzisiejszy Kościół, rozumiany jako zhierarchizowana instytucja, jak i wspólnota wszystkich wiernych, słabnie w oczach. I to przywódca duchowy rzymskich katolików potwierdza. Niestety nie daje jasnej odpowiedzi na pytanie o medykamenta, które należałoby zastosować. Co więcej, nie zachowuje się na wzór doświadczonego, odpowiedzialnego oraz budzącego zaufanie lekarza, ale w poszukiwaniu rozwiązania niecierpliwie wertuje podręczniki i zasięga opinii specjalistów od suplementów diety. Czy tego oczekuje pacjent? Śmiem wątpić. Widząc co się dzieje woli zatem poszukać innego specjalisty lub skorzystać z oferty tzw. medycyny naturalnej. Takie – w gruncie rzeczy zrozumiałe – zachowanie budzi zdziwienie niezdecydowanego medyka, który przyczyny własnej porażki upatruje nie w sobie, lecz po stronie chorego. Rzecz jasna nie mam możliwości zaprezentowania własnej oceny sytuacji głowie mojego Kościoła, ale napisać kilka zdań na ten temat z pewnością nie zaszkodzi.
Mogłoby się wydawać, iż obecne harce odprawiane w Kościele rzymskokatolickim przez część duchownych – w tym najważniejszych - mają charakter ekstraordynaryjny. To błędny pogląd. Jeśli bowiem spojrzymy wstecz i przypatrzymy się kilkuset gospodarzom Stolicy Piotrowej poprzedzającym obecnego papieża, to wielu z nich winniśmy uznać nie za namiestników Chrystusa na ziemi ale raczej za reprezentantów księcia piekieł. Brzydota czynów popełnianych przez duszpasterzy w tiarze była wielowymiarowa i dotyczyła zarówno ducha jak i ciała. Zdarzali się przywódcy chrześcijańskiego Zachodu skłonni przychylać ucha ku zwolennikom gnozy, dla utrzymania władzy naginać odwieczne zasady, z powodu osobistych skłonności do nowinkarstwa lub na żądania możnych majstrować przy doktrynach wypracowanych przez Ojców Kościoła, a nawet dokonywać autorskiego „tłumaczenia” Wulgaty… bez poprawnej znajomości łaciny. To jednak nie wszystko.
Dopóki Kościół zmagał się z wszechstronną opresją, dopóty trzymał fason. Aż po IV stulecie przywódcy duchowi (na ogół) swoimi zachowaniami dawali przykład przyzwoitego życia i tym samym byli wzorami zachowania dla mas poszukujących odpowiedzi na odwieczne dylematy targające ludzkimi duszami. Realia uległy zmianie i Kościół męczenników przemienił się w Kościół tryumfujący. W ten sposób stał się magnesem dla wszelkiej maści koniunkturalistów, abnegatów, cyników i – co tu kryć?! -zbrodniarzy. Wierni spoglądali zatem na papieży o wybitnie giętkich kręgosłupach praktykujących symonię, nepotyzm czy handel odpustami. Słynny okres „pornokracji” (schyłek IX - początek XI w.) to apogeum upadku. To wtedy właśnie gospodarze Watykanu wspólnie z kobietami pokroju Teodory, którą dziejopis i biskup Liutprand z Kremony nazwał „bezwstydną dziwką, rozpaloną żarem Wenus", profanowali nieustannie Stolicę Piotrową. Takim był Benedykt IX zwany „jurnym buhajem”, Jan XII wierzący w to, że dobre duchy chroniące go przed szatanem tkwią w ciałach koni i płacący za wróżby złotymi dewocjonaliami, Jan XIX chcący odsprzedać Bizantyjczykom za sporą gotówkę tytuł patriarchy ekumenicznego czy wreszcie Aleksander VI (Rodrigo Borgia) słynący z zamiłowania do kobiet, pieniędzy, władzy i mordów. Wielu podobnego pokroju oryginałów sprawowało władzę nad Kościołem. Zawsze jednak po fali ekscesów dochodzili do głosu ludzie sprawiedliwi.
Poczynając od Leona I Wielkiego oraz Grzegorza Wielkiego, którzy w obliczu zalewu Italii przez masy barbarzyńskich ludów zdobyli się na głęboką reformę struktur kościelnych i poprzez niebywałą aktywność misjonarską nawrócili całe rzesze pogan, a powierzchownie schrystianizowanych rodaków uchronili przed powrotem do pogaństwa, mamy cały szereg wybitnych postaci przywracających Kościołowi i współwyznawcom sens wiary. Sylwester II, Stefan IX, Grzegorz VII, Innocenty III, Paweł III, Paweł IV czy wreszcie nasz rodak Jan Paweł II. Wszyscy oni stawali śmiało wobec różnorakich zagrożeń i mimo wewnętrznych oporów potrafili dawać dobry przykład wiernym. Wprawdzie czasami płacili za to najwyższą cenę (jak np. Marceli II, który w 1555 r. najpewniej został otruty po wydaniu polecenia o kontroli wydatków stolicy Apostolskiej), ale najczęściej wychodzili ze zmagań zwycięsko.
Jest sprawą oczywistą, iż nawet najbardziej prawy i zaangażowany człowiek nie jest w stanie dokonać sanacji dowolnej instytucji bez istotnego wsparcia. Dlatego w proces reformowania i wzmacniania Kościoła włączyły się takie osobistości jak Benedykt z Nursji, Dominik de Guzman, Giovanni di Pietro di Bernardone czy też Ignacy Loyola. Oni oraz ich współbracia dali z kolei przykład milionom świeckich, co de facto uratowało spuściznę chrystusową przed całkowitym upadkiem. Warunkiem sine qua non było jednak pojawienie się na samym szczycie człowieka trafnie oceniającego charakter zagrożeń i posiadającego żelazną wolę. Czy dziś go odnajdujemy?
Pamiętam z dawnych lat, duszne a czasem wychłodzone do granic, salki katechetyczne, w których pobieraliśmy nauki o religii. Szkoły zamknięte były dla sióstr i księży, dlatego po lekcjach biegało się, raz czy dwa w tygodniu, do najbliższego kościoła, by przez półtorej godziny uczyć się o sacrum. Najwcześniejsze wspomnienia z tych wydarzeń dotyczą wkuwania na pamięć Głównych Prawd Wiary i Siedmiu Grzechów Głównych oraz kolorowania „świętych obrazków”. Prawdę mówiąc kolejne reminiscencje różnią się niewiele od tych najwcześniejszych. Wciąż dominuje w nich metoda pamięciowo-obrazkowa, która w okresie ponadpodstawowym została wzbogacana o dość płytkie pogadanki o sprawach błahych lub średnio ważnych. Nie przypominam sobie aby któryś z duchownych nauczycieli starał się uatrakcyjnić zajęcia poprzez odwołanie do historii religii, porównanie chrześcijaństwa z innymi wyznaniami, wyłuszczenie na czym polega jego wyjątkowość czy wreszcie uwypuklenie znaczenie chrześcijaństwa dla istnienia naszej cywilizacji. Z tej przyczyny na twarzach kolegów i koleżanek dostrzegałem często symptomy znudzenia, znikające tylko wtedy, gdy prowadzący wrzucał kwestie związane z życiem rodzinnym i… wiernością małżeńską. A przecież osoby w wieku lat 16 czy 18 można było potraktować choćby trochę poważniej. Tak się nie stało i zdecydowana większość z nas (sądzę, że to prawidłowość ogólnopolska) ukończyło religijną edukację właśnie na poziomie pamięciowo-obrazkowym. Taka „produkcja” chrześcijan była i jest łatwa oraz masowa, ale nieprzyjemnie i z daleka cuchnie „chińszczyzną”.
Dlaczego wspomniałem powyżej o dwóch kwestiach? Uczyniłem to, gdyż obecny kryzys w Kościele postrzegam jako pochodną tych właśnie zjawisk. Brak silnego, przywiązanego do tradycji i wyrazistego przywódcy na Tronie Piotrowym to wielkie nieszczęście. Tolerowanie, a nawet delikatne wspieranie, eksperymentów z amazońskimi bożkami, kapłaństwem żonatych mężczyzn i kobiet, romansowanie z antyspołeczną władzą oraz uznawaniem dewiacji seksualnych za normalność (tak orzekli niedawno niektórzy biskupi niemieccy), to w swej naturze działania antychrześcijańskie. W ten sposób Watykan, zamiast latarnią umożliwiającą ludziom odnalezienie się w ciemnościach i uratowanie życia, staje się czerwoną latarenką wskazującą żądnym wrażeń adres, pod którym mogą zaspokoić swe najdziwniejsze pragnienia. Podobnie zaniechania w wychowywaniu młodych pokoleń spowodowały (i powodują), że ludzie wchodzący w dorosłość bardzo łatwo zamieniają pachnącą lasem żywą choinkę na plastikową, a potem zastępują ten symbol papierowym substytutem z marketu lub rezygnują z niego w ogóle.
Nie mam pojęcia co powoduje papieżem Franciszkiem i sporą grupą kościelnych dostojników. Czy obecne delirium to efekt ich przemyśleń, czy też skutek działań otoczenia z dawnych i obecnych czasów? Wiem jednak, że gra idzie o wielką stawkę. Jest nią bowiem nie tylko Kościół jako instytucja i Kościół jako wspólnota. Gra toczy się bowiem o kształt, a nawet samo przetrwanie naszego świata. Sił, którym marzy się stworzenie nowego człowieka, wolnego od zasad, wiary w siłę wyższą i rozterek na temat - mieć czy być, jest całe mnóstwo. Do niedawna jedną z redut skutecznie broniących się przed nimi był Kościół rzymskokatolicki. Dziś Kościół zmierza ku samozagładzie lub – w najlepszym razie – rozłamowi. Nadziei na ratunek nie można przecież upatrywać w dostosowywaniu się do najniższych instynktów, plebejskich upodobaniach i szukaniu zwolenników w szeregach wrogów. Przy jednoczesnym zrażaniu do siebie przyjaciół i sympatyków. Wszystko to wygląda na lichą ekranizację pijackiego snu. W efekcie brakuje naprawdę niewiele by świat stał się dobrym miejscem do życia dla ludzi bez właściwości, bezwolnych konsumentów, sybarytów, egoistów, prostaków i ochoczych uczestników nieustannego wyścigu szczurów. Dla pozostałych będzie brakować miejsca. Chyba, że w Kościele instytucjonalnym znajdą się odważni gotowi zawrócić z krętej ścieżki i pójść drogą wskazaną przez wielkich poprzedników. Czy jest to tylko pobożne życzenie czy uzasadniona nadzieja - niebawem się przekonamy.
Link:
https://www.youtube.com/watch?v=Z_2b4N4gzds